Выбрать главу

W środę w nocy wreszcie zaczęła się odwilż. Jeszcze większa była w czwartek i piątek, a w sobotę rano cienka warstwa na pół stojącego śniegu przekształciła się w kałuże. W stajniach zakotłowało się; znów zaczynały się polowania i wyścigi.

W piątek wieczorem Cass powiedział mi, że właściciel obydwu wierzchowców, którymi się zajmowałem, chce, żeby były gotowe na sobotę, więc po drugim treningu załadowałem je do furgonu, jaki po nie przyjechał.

Ich właściciel stał oparty o błotnik pięknie wypucowanego jaguara. Buty myśliwskie lśniły jak szkło, kremowe bryczesy były doskonałe, czerwona kurtka leżała jak ulał, szeroki szalik był gładki i świeży. W ręce miał dużą skórzaną szpicrutę, którą uderzał o własne buty. Był wysoki, barczysty, z gołą głową, miał około czterdziestki, a przez szerokość podwórka wydawał się przystojny Dopiero spojrzawszy z bliska, dostrzegało się wyraz niezadowolenia na jego twarzy i ślady rozpusty.

– Ty – powiedział wskazując na mnie szpicrutą – chodź tutaj. Podszedłem. Miał ciężkie powieki i kilka czerwonych żyłek na nosie i policzkach. Patrzył na mnie z pełną wyższości i znudzenia pogardą. Mam prawie metr osiemdziesiąt, był wyższy o jakieś dziesięć centymetrów i dawał to odczuć.

– Zapłacisz mi za to, jeśli moje konie nie będą w dobrej formie. Muszą mieć kondycję.

W brzmieniu jego głosu, podobnie jak głosu Octobra, można było dosłyszeć bogactwo.

– Są w takiej formie, jak to możliwe przy śnieżnej pogodzie – odparłem spokojnie.

Uniósł brwi.

– Proszę pana – dodałem.

– Bezczelność nic ci nie da.

– Przepraszam pana. Nie zamierzałem być bezczelny. Roześmiał się nieprzyjemnie.

– Założę się, że nie chciałeś. Niełatwo jest dostać inną pracę, co? W przyszłości pilnuj swojego języka, kiedy się zwracasz do mnie, jeżeli dbasz o swoją skórę.

– Tak, proszę pana.

– A jeżeli okaże się, że moje konie nie są w dobrej formie, to będziesz żałował, żeś się w ogóle urodził.

Cass pojawił się z mojej lewej strony i wyglądał na zaniepokojonego.

– Czy wszystko w porządku, proszę pana? – zapytał. – Czy Roke coś zrobił źle, panie Adams?

Nie wiem, jak mi się udało nie podskoczyć w tym momencie. Pan Adams. Paul James Adams, przez pewien czas właściciel siedmiu koni, które następnie dostały doping!

– Czy ten cholerny włóczęga należycie się nimi zajmuje? – zapytał zaczepnie Adams.

– Nie jest gorszy od innych stajennych – rzekł uspokajająco Cass.

– To bardzo mało znaczy. – Adams rzucił mi spojrzenie. – W czasie mrozów nie przykładałeś się zbytnio. Cholernie mało. Będziesz musiał ocknąć się teraz, kiedy znów zaczyna się sezon polowań. Ja nie jestem taki miękki jak twój szef, o tym cię mogę zapewnić.

Nic nie odpowiedziałem. Ostro uderzył szpicrutą o but.

– Słyszysz, co powiedziałem? Trudniej ci będzie mnie zadowolić.

– Tak, proszę pana – wymamrotałem. Otworzył dłoń i wypuścił szpicrutę.

– Podnieś – rzekł.

Kiedy pochyliłem się, by to zrobić, oparł swój but na moim ramieniu i pchnął mnie, tak że przewróciłem się na mokrą, błotnistą ziemię. Uśmiechnął się ze złośliwym zadowoleniem.

– Podnieś się, niezdarny gamoniu, i rób co ci każę. Podnieś moją szpicrutę.

Wstałem, podniosłem szpicrutę i podałem mu ją. Wyrwał mi ją z ręki i patrząc na Cassa powiedział:

– Musisz im pokazać, że nie zniesiesz żadnego bimbania. Zawsze ich przyduś, kiedy tylko się da. Ten zwłaszcza – zmierzył mnie wzrokiem zimno, od stóp do głowy – zasługuje na nauczkę. Co proponujesz?

Cass przyjrzał mi się niepewnie. Spojrzałem na Adamsa. To nie było zabawne, pomyślałem. Jego szaroniebieskie oczy były dziwnie mętne, jakby był pijany, ale był przecież zupełnie trzeźwy. Widziałem już kiedyś taki wzrok, u jednego ze stajennych, którego przez krótki czas zatrudniałem, i wiedziałem, co to znaczy. Musiałem zgadnąć prawidłowo i to natychmiast, czy woli dręczyć słabych czy silnych. Instynktownie, a może także zasugerowawszy się jego wzrostem i wyraźnymi manierami światowca uznałem, że gniecenie słabego byłoby dla niego zbyt banalne. W takim razie nie był to moment na jakąkolwiek demonstrację. Osunąłem się na ziemię w sposób możliwie najbardziej tchórzliwy i przekonywający.

– Boże – rzekł z niesmakiem Adams. – Spójrz na niego, na śmierć przestraszony. – Niecierpliwie wzruszył ramionami. – No cóż. Cass, znajdź mu jakieś zawszone zajęcie, jak wyskrobanie do czysta przejść, i zapędź go do roboty. Nie ma tu dla mnie żadnej zabawy. To żaden kręgosłup do łamania. Trzeba mi lisa, co przynajmniej ma trochę sprytu i odwagi…

Wzrok jego skierował się w stronę Humbera, przechodzącego przez podwórze.

– Powiedz panu Humberowi – zwrócił się do Cassa – że chciałbym zamienić z nim słowo.

A kiedy Cass poszedł, odwrócił się do mnie:

– Gdzie pracowałeś przedtem?

– U Inskipa, proszę pana.

– I wylał cię?

– Tak, proszę pana.

– Dlaczego?

– Ja… ee… – zająknąłem się. Niezwykle irytujące było zwierzanie się takiemu człowiekowi, ale wiedziałem, że jeśli w drobiazgach, które może sprawdzić, udzielę mu prawdziwych odpowiedzi, uwierzy bez problemu w ogromne kłamstwa.

– Kiedy zadaję ci pytanie, masz odpowiadać – powiedział zimno Adams. – Dlaczego pan Inskip pozbył się ciebie?

Przełknąłem ślinę.

– Wylano mnie, bo… za kombinowanie z córką szefa.

– Kombinowanie, mówisz… Wielki Boże! – Z lubieżną przyjemnością dopiekł mi mocno sprośną uwagą. Zauważył moje zmieszanie i zaśmiał się głośno.

Wrócił Cass z Humberem. Adams, ciągle jeszcze śmiejąc się, zwrócił się do Humbera:

– Czy wiesz, dlaczego ten kogucik wyleciał od Inskipa?

– Tak – odpowiedział beznamiętnie Humber. – Uwiódł córkę Octobra. – Nie był tym najwyraźniej zainteresowany. – Była tam także sprawa faworyta, który przyszedł ostatni. On się nim opiekował.

– Córkę Octobra? – wykrzyknął zaskoczony Adams, a jego oczy zwęziły się. – Myślałem, że chodziło o córkę Inskipa. – Niedbale wymierzył mi potężnego szturchańca w ucho. – Nie próbuj mnie okłamywać.

– Pan Inskip nie ma córki – zaprotestowałem.

– I nie pyskuj. – Jego ręka znów wykonała błyskawiczny ruch. Miał w tym dużą wprawę, płynącą niewątpliwie z długiej praktyki. – Hedley – powiedział do Humbera, który spokojnie przyglądał się tej jednostronnej wymianie zdań – podwiozę cię na wyścigi w Nottingham w poniedziałek, jeśli chcesz. Przyjadę po ciebie o dziewiątej.

– Dobrze – zgodził się Humber.

Adams zwrócił się do Cassa: – Nie zapomnij o nauczce dla tego tchórzliwego Romea. Ostudź trochę jego zapały.

Cass zachichotał pochlebnie, co wywołało gęsią skórkę na moim karku. A Adams spokojnie wsiadł do swego jaguara i ruszył za furgonem wywożącym ze stajni jego dwa wierzchowce.

– Nie chcę, żeby Roke nie był zdolny do pracy, Cass. Musi być sprawny. Tym razem bądź rozsądny – rzekł wtedy Humber i pokuśtykał do stajni, by kontynuować inspekcję boksów.

Cass spojrzał na mnie, a ja uparcie przyglądałem się swoim mokrym, zabłoconym rzeczom, świadom tego, że koniuszy zaliczał się do nieprzyjaciół, i nie chcąc ryzykować, by spostrzegł na mojej twarzy coś więcej niż tylko podporządkowanie.

– Pan Adams nie lubi, kiedy mu się sprzeciwiać – rzekł.

– Ja mu się nie sprzeciwiałem.

– Nie lubi też, jak mu się odpowiada. Pilnuj swojego języka.