– Jest pan dziś znacznie bardziej podekscytowany niż wczoraj – powiedziałem wolno.
Hrabia October usiadł głębiej w fotelu.
– Wczoraj nie musiałem przekonywać pana. Ale czułem dokładnie to samo.
– Musi być w Anglii ktoś, kto potrafi wygrzebać informację, na której panu zależy – zaprotestowałem. – Człowiek, który zna od podszewki wasze wyścigi. Ja nic o nich nie wiem. Opuściłem Anglię, kiedy miałem dziewięć lat. Będę zupełnie bezużyteczny To w ogóle niemożliwe. – To brzmi lepiej, pochwaliłem sam siebie. Bardziej stanowczo.
Hrabia October popatrzył na swoją szklankę i powiedział z pewnym ociąganiem:
– Tak… zwróciliśmy się do kogoś w Anglii… do pewnego dziennikarza zajmującego się wyścigami. Doskonały nos, poza tym bardzo dyskretny, myśleliśmy, że będzie idealny Niestety, przez kilka tygodni poszukiwał bezskutecznie. I potem zginął biedak w wypadku samochodowym.
– Czemu nie spróbować kogoś innego? – upierałem się.
– Zginął w czerwcu podczas letniej przerwy w wyścigach z przeszkodami. Nowy sezon rozpoczął się w sierpniu i wtedy dopiero wpadliśmy na pomysł z chłopcem stajennym.
– Spróbujcie jakiegoś syna farmera… – podsunąłem. – I wiejski akcent, i znajomość koni…
October potrząsnął głową przecząco:
– Anglia jest na to za mała. Jeśli syn farmera będzie prowadził konia po padoku w czasie wyścigów, wkrótce dla nikogo nie będzie tajemnicą jego zadanie. Zbyt wiele osób go rozpozna i zacznie zadawać pytania.
– A więc syn robotnika rolnego o wysokim współczynniku inteligencji?
– Czy przeprowadzamy egzamin? – zapytał cierpko.
Po krótkiej chwili podniósł wzrok znad drinka. Twarz jego była poważna, niemal surowa.
– No więc? – zapytał.
Chciałem stanowczo powiedzieć „nie”. W rzeczywistości powiedziałem znów „nie wiem”.
– W jaki sposób mogę pana przekonać?
– W żaden. Zastanowię się. Jutro dam panu znać.
– Doskonale. – October podniósł się, odmówił mojej propozycji zostania na kolacji i odszedł tak jak przyszedł, emanując siłą swej osobowości. Kiedy wróciłem, odprowadziwszy go do samochodu, dom wydawał się pusty.
Księżyc w pełni świecił na ciemnym niebie, a spomiędzy znajdujących się za moimi plecami wzgórz rysował się w świetle wyraźny zarys tępego szczytu góry Kościuszki w śniegowej czapie. Siedziałem na skale wysoko w górach i patrzyłem w dół na mój dom.
Laguna, wielkie pastwiska rozciągające się aż do gąszcza krzewów, niewielkie padoki koło domu w schludnych białych ogrodzeniach, srebrne dachy pomieszczeń dla źrebiąt, solidna bryła stajni, szopa i niska, wydłużona, wdzięczna sylwetka domu mieszkalnego, w którego ostatnim oknie odbijało się światło księżyca.
To było moje więzienie.
Na początku nie było tak źle. Nie mieliśmy żadnych krewnych, którzy mogliby się nami zająć, i sprawiało mi przyjemność rozczarowywanie ludzi utrzymujących, że nie zdołam zarobić tyle, żeby rodzeństwo – Belinda, Helen i Philip – mogło być razem ze mną. Zawsze lubiłem konie, a interes od początku szedł zupełnie dobrze. W każdym razie mieliśmy wszyscy co jeść i nawet udało mi się przekonać siebie, że prawo nie było wcale moim prawdziwym powołaniem.
Rodzice zamierzali posłać Belindę i Helen do szkoły w Frensham, i kiedy przyszedł czas, posłałem je tam. Zapewne mógłbym znaleźć tańszą szkołę, ale próbowałem dać im to, co sam kiedyś miałem… I dlatego właśnie Philip był teraz w Geelong. Stopniowo interes rozrastał się, ale rosły też opłaty szkolne, wynagrodzenie robotników i koszty utrzymania. Zostałem schwytany w rodzaj wstępującej spirali i zbyt wiele zależało od tego, żebym nie przestał po niej wstępować. Złamanie nogi na wyścigach z przeszkodami, kiedy miałem dwadzieścia dwa lata, spowodowało najcięższy kryzys finansowy w ciągu całych dziewięciu lat. Nie miałem więc wyboru: musiałem zarzucić tak ryzykowne przedsięwzięcia.
Nie narzekałem na niekończącą się pracę. Bardzo kochałem moje siostrzyczki i brata. Wcale nie żałowałem tego, co zrobiłem. Jednak świadomość, że zastawiłem na siebie doskonale funkcjonującą pułapkę, zabijała powoli wcześniejsze zadowolenie, jakie znajdowałem w tym, że potrafię utrzymać moje rodzeństwo.
Za osiem czy dziesięć lat będą już dorośli, wykształceni, założą rodziny i moja praca będzie skończona. Za dziesięć lat będę miał trzydzieści siedem. Może ja także będę już żonaty, będę miał własne dzieci, będę wysyłał je do szkół w Frensham i Geelong. Od ponad czterech lat robiłem, co w mojej mocy, by zagłuszyć rosnące we mnie pragnienie ucieczki. Łatwiej mi było, kiedy wszyscy byli w domu na wakacjach, kiedy dom pełen był hałasu, wszędzie poniewierały się prace stolarskie Philipa, a dziewczęce łaszki suszyły się w łazience. Latem jeździliśmy konno lub pływaliśmy po lagunie (po jeziorze, jak nazywali ją moi angielscy rodzice), zimą jeździliśmy w górach na nartach. Byli doskonałymi kompanami i z wdzięcznością cieszyli się ze wszystkiego. Także teraz, kiedy dorastali, nie obserwowałem u nich żadnych objawów buntu właściwego nastolatkom. W istocie dawali mi wiele radości.
Ta głęboka i bolesna chęć wolności ogarniała mnie zwykle w jakiś tydzień po ich wyjeździe. Chciałem być wolny przez dłuższy czas, pojechać dalej niż na trasę handlu końmi, dalej niż przypadkowe wypady do Sydney, Melbourne czy Coomy.
Mieć do zapamiętania jeszcze coś innego prócz długiej procesji pracowitych dni, coś więcej do zobaczenia prócz piękna, którym byłem otoczony. Byłem tak zajęty wpychaniem pokarmu w gardziołka towarzyszy z gniazda, że nigdy naprawdę nie rozwinąłem własnych skrzydeł.
Nic nie pomagało tłumaczenie sobie, że takie myśli są bezużyteczne, że to litość nad sobą, że moje niezadowolenie jest nieuzasadnione. Nocami zapadałem w głębiny depresji, utrzymując te nastroje z dala od moich dni – i ksiąg rachunkowych – jedynie dzięki pracy do granic wytrzymałości.
Kiedy przyjechał hrabia October, młodzież już od jedenastu dni była w szkole, a ja sypiałem bardzo źle. I może właśnie dlatego siedziałem o czwartej nad ranem w górach próbując zdecydować, czy mam podjąć tę szczególną pracę chłopca stajennego po drugiej stronie globu. Owszem, drzwi klatki otworzono przede mną. Ale smakołyk, który miał mnie skusić do wyjścia z niej, byt podejrzanie duży.
Dwadzieścia tysięcy funtów angielskich… Bardzo dużo pieniędzy. Ale hrabia October nie mógł wiedzieć o niespokojnym stanie mojego ducha, mógł natomiast przypuszczać, że mniejsza suma nie zrobi na mnie wrażenia. (Zastanawiałem się, ile był gotów zapłacić Arthurowi).
Z drugiej strony był ten dziennikarz, który zginął w katastrofie samochodowej… Jeżeli October i jego koledzy mają cień wątpliwości, czy był to istotnie wypadek, to również tłumaczyłoby wysokość sumy mającej przytłumić wyrzuty sumienia. Dzięki profesji mojego ojca dowiedziałem się w młodości wiele o zbrodniach i zbrodniarzach, wiedziałem o tym za dużo, by odrzucić myśl o zorganizowanym wypadku jako absolutny nonsens.
Odziedziczyłem ojcowskie zamiłowanie do porządku i prawdy, dorastałem podziwiając logikę jego umysłu, choć często uważałem, że jest zbyt bezwzględny dla niewinnych świadków w sądzie. Uważałem, że sprawiedliwości powinno stać się zadość i że ojciec nie uszczęśliwia świata przyczyniając się do uniewinnienia oskarżonego. Mówił, że nigdy nie będę adwokatem myśląc w ten sposób i lepiej, żebym zamiast tego został policjantem.