Pod wycinkami znalazłem szarą kopertę średniej wielkości z napisem „Od redaktora działu sportowego Daily Scope, 10 czerwca”. Niewątpliwie były to wycinki, które zgromadził Stapleton, ów nieszczęsny dziennikarz. Otworzyłem kopertę z ogromnym zaciekawieniem. Ale ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu – wszak tak bardzo potrzebna mi była jakaś pomoc – wszystkie wycinki, prócz trzech, były duplikatami tych, które już czytałem.
Jeden z trzech wycinków zawierał informacje o właścicielce Charcoala; drugi dotyczył konia (nie był to żaden z jedenastki), który wpadł w szał i na padoku w Cartmel w Lincolnshire zabił kobietę w dniu 3 czerwca; trzecim wycinkiem był długi artykuł ze specjalistycznego tygodnika, omawiający znane przypadki dopingu, sposób, w jaki je odkryto i jakie były tego następstwa. Przeczytałem wszystko bardzo uważnie, jednak bez wielkich korzyści.
Po całej tej bezowocnej koncentracji następny dzień spędziłem włócząc się po Londynie, wdychając opary miasta z uderzającym do głowy poczuciem wyzwolenia, często pytając o drogę i uważnie przysłuchując się odpowiadającym.
Sądziłem, że October zbyt optymistycznie odnosił się do mojego akcentu, ponieważ przed południem aż dwie osoby wzięły mnie za Australijczyka. Moi rodzice zachowali swoją angielskość aż do śmierci, ale ja w wieku lat dziesięciu uznałem za rzecz rozsądną nie być w szkole „odmieńcem” i od tej pory przyjąłem język mojej nowej ojczyzny. Nie mogłem już się go pozbyć, nawet gdybym chciał, ale jeśli miał brzmieć jak angielki cockney, najwyraźniej musiał ulec pewnym modyfikacjom.
Posuwałem się w kierunku wschodnim, spacerując, pytając, słuchając. Stopniowo doszedłem do wniosku, że jeśli wyrzucę „h” i nie będę dokładnie wymawiał końcówek, moja wymowa ujdzie. Ćwiczyłem to przez całe popołudnie i w końcu udało mi się nawet zmienić również brzmienie kilku samogłosek. Już nikt więcej nie pytał mnie, skąd pochodzę, co uznałam za sukces, a kiedy zapytałem ostatniego przechodnia, młodego tragarza, gdzie mogę złapać autobus z powrotem do dzielnic zachodnich, nie mogłem już zauważyć dużej różnicy między moim pytaniem, a jego odpowiedzią.
Zrobiłem jeden zakup: zapinany na zamek błyskawiczny pas do pieniędzy z kieszeniami zrobiony z mocnej płóciennej taśmy. Zapiąłem go ciasno dokoła pasa pod koszulą i zapakowałem do niego dwieście funtów; sądziłem, że gdziekolwiek się znajdę, mogę być zadowolony mając te pieniądze pod ręką.
Wieczorem, odświeżony, próbowałem rozważyć problem dopingu pod innym kątem; to znaczy sprawdzając, czy konie te miały cokolwiek wspólnego ze sobą.
Najwyraźniej niczego takiego nie było. Wszystkie konie trenowali inni trenerzy. Wszystkie miały innych właścicieli i każdego dosiadał inny dżokej. Jedyną rzeczą wspólną dla wszystkich koni był fakt, że nie miały z sobą nic wspólnego.
Westchnąłem i położyłem się do łóżka.
Rankiem czwartego dnia obudził mnie Terence – służący, z którym nawiązałem zdecydowanie przyjacielskie, choć nie pozbawione rezerwy stosunki – wchodząc do pokoju z tacą obładowaną śniadaniem.
– Skazańcy jedzą obficie – zauważył podnosząc srebrną pokrywkę, co pozwoliło mi dostrzec talerz pełen jaj na bekonie.
– Co masz na myśli – zapytałem, ziewając z zadowoleniem.
– Nie wiem, do czego zmierzacie, pan i jego lordowska mość, ale z pewnością będzie to co innego, niż robi pan zwykle. Weźmy na przykład pana ubranie, nie pochodzi z tego samego miejsca, co reszta rzeczy…
Podniósł fibrową walizkę, postawił ją na stołku i otworzył zamki. Tak ostrożnie, jakby miał do czynienia z jedwabiem, rozłożył na krześle kilka par bawełnianych kalesonów i kraciastą koszulę, spłowiały pulower w paski, powyciągane ciemne spodnie i czarne skarpety. Z wyrazem obrzydzenia podniósł czarną skórzaną kurtkę, powiesił ją na oparciu krzesła i ustawił równo buty o ściętych szpicach.
– Lord October polecił mi dopilnować, żeby zostawił pan wszystko to, co pan przywiózł ze sobą, a zabrał tylko te rzeczy – powiedział z żalem.
– Czy ty je kupiłeś – zapytałem ubawiony – czy zrobił to lord October?
– Jego lordowska mość – Terence uśmiechnął się nagle, stojąc już w drzwiach. – Chciałbym zobaczyć go w tym sklepiku pełnym zaaferowanych kobiet.
Zjadłem śniadanie, umyłem się, ogoliłem i ubrałem się od stóp do głowy w nowe rzeczy. Na wierzch włożyłem kurtkę skórzaną, zapiąłem zamek błyskawiczny. Włosy sczesałem do przodu zamiast do tyłu, tak że ich czarne, krótkie końce układały się na czole.
Terence wrócił do pokoju po pustą tacę i zastał mnie stojącego przed ogromnym lustrem. Zamiast uśmiechnąć się do niego, jak robiłem to zwykle, odwróciłem się wolno na pięcie i rzuciłem mu twarde spojrzenie przymrużonych oczu.
– Wielkie nieba! – wykrzyknął.
– W porządku – powiedziałem pogodnie – a więc nie miałbyś do mnie zbytniego zaufania.
– Ani trochę.
– A jakie jeszcze sprawiam wrażenie? Czy dałbyś mi pracę?
– Przede wszystkim nie wpuściłbym pana do tego domu przez frontowe drzwi. Najwyżej przez suterenę. I bardzo starannie sprawdziłbym referencje. Myślę, że gdybym nie był w przymusowej sytuacji, to w ogóle bym pana nie przyjął. Wygląda pan na cwaniaka i to… niemal niebezpiecznego.
Rozpiąłem skórzaną kurtkę, spod której ukazał się kołnierzyk kraciastej koszuli i spłowiały pulower. Całość wyglądała niechlujnie.
– A teraz? – zapytałem.
Przechylił głowę na bok zastanawiając się.
– Tak, teraz może bym pana przyjął. Wygląda pan bardziej zwyczajnie. Na niewiele uczciwszego, ale łatwiejszego do opanowania.
– Dziękuję, Terence. Myślę, że o to właśnie chodzi. Przeciętny, ale nieuczciwy. – Uśmiechnąłem się z zadowoleniem. – No, na mnie już czas.
– Ale nie zabrał pan niczego ze swoich rzeczy?
– Jedynie zegarek – zapewniłem.
– W porządku.
Zauważyłem, że po raz pierwszy od czterech dni nie kończył każdego zdania płynnym, automatycznym „proszę pana”, a kiedy podniosłem tanią walizkę, nie wykonał żadnego ruchu, żeby wziąć ją ode mnie i zanieść, jak zrobił to z moją torbą w dniu, kiedy przyjechałem.
Zeszliśmy na dół do drzwi wyjściowych, uścisnąłem mu rękę i podziękowałem za to, że tak dobrze się mną opiekował, i wręczyłem mu pięciofuntowy banknot. Jeden z banknotów Octobra. Przyjął to z uśmiechem i stał z banknotem w dłoni, patrząc na moje nowe wcielenie.
Uśmiechnąłem się do niego.
– Do widzenia, Terence!
– Do widzenia, dziękuję… panu – powiedział, kiedy odchodziłem zostawiając go roześmianego.
Kolejnego potwierdzenia faktu, że zmiana ubrania niesie za sobą znaczne obniżenie statusu, dostarczył mi kierowca taksówki, którą zatrzymałem na końcu placu. Dopóki nie pokazałem mu, że mam dość pieniędzy na zapłacenie kursu, nie godził się zawieźć mnie na stację King’s Cross. Zdążyłem na południowy pociąg do Harrogate, po drodze pochwyciłem szereg krytycznych spojrzeń, jakie rzucał na mnie siedzący naprzeciwko elegant w średnim wieku z postrzępionymi mankietami. Wszystko to razem było zadowalające – myślałem, wyglądając na wilgotny pejzaż jesienny uciekający za oknem – znaczyło bowiem, że na pierwszy rzut oka robiłem dość podejrzane wrażenie. Był to dość przewrotny powód do zadowolenia.
W Harrogate złapałem lokalny autobus do małej wioski Sław, skąd ostatnie dwie mile do posiadłości Octobra przebyłem, zapytawszy uprzednio o drogę, piechotą, przybywając na miejsce o godzinie szóstej po południu, czyli w najlepszej porze dnia dla poszukującego pracy w stajni.
Nie ulegało wątpliwości, że musieli się dobrze nauwijać. Zapytałem o koniuszego, który następnie zaprowadził mnie do Inskipa, przeprowadzającego właśnie wieczorną inspekcję.