Podaliśmy sobie ręce i October powiedział uśmiechając się:
– Może lepiej, żeby pan wiedział. Inskip uważa, że jeździ pan wyjątkowo dobrze, jak na chłopca stajennego. Dosłownie sformułował to tak, że zazwyczaj nie ufa ludziom o pańskiej powierzchowności, ale ma pan ręce jak anioł. Lepiej niech pan uważa.
– Do diabła. Nie pomyślałem o tym.
October uśmiechnął się i odszedł w stronę wzgórza, a ja zawróciłem w dół strumienia i stopniowo zacząłem zdawać sobie sprawę, że bez względu na to, jak zabawne może mi się wydawać to przebieranie się w wilczą skórę, gdybym musiał również fuszerować jazdę konną, zraniłoby to moją dumę.
Tego wieczoru bar w Slaw był przepełniony, a wypłaty ulatniały się szybko. Była tu niemal połowa pracowników ze stajni Octobra, a także grupa stajennych od Grangera, a z nimi trzy dziewczyny, które zdawały się wspaniale bawić dwuznacznymi docinkami. Rozmowa składała się głównie z przechwałek każdego z chłopców, że jego konie są lepsze od wszystkich innych.
– Mój koń w środę pobije wasze nawet z zawiązanymi oczami.
– Masz sakramencką nadzieję…
– Twój nie prześcignie nawet żółwia na finiszu…
– Dżokej spartaczył start i potem już…
– …gruby jak świnia i cholernie uparty.
Bezładna rozmowa zamierała i przybierała na sile, podczas gdy powietrze gęstniało od dymu papierosów. W jednym kącie grupa nieudolnych graczy rzucała strzałkami do tarczy, z drugiego kąta dochodziło stukanie kul bilardowych. Rozwaliłem się na twardym krześle trzymając rękę na jego oparciu i obserwowałem Paddy’ego i jednego z chłopców od Grangera rozgrywających partię domina. Konie, samochody, piłka nożna, boks, filmy, ostatnie tańce i znów konie, zawsze w końcu konie. Przysłuchiwałem się temu wszystkiemu i nie dowiedziałem się niczego poza tym, że większość stajennych zadowolona była z własnego życia, że w większości byli pogodni, spokojni i na ogół niegroźni.
– Ty jesteś nowy? – zapytał głos tuż przy moim uchu.”
Odwróciłem głowę i przyjrzałem się pytającemu.
– Taak – odpowiedziałem powoli.
Była to jedyna para oczu w Yorkshire, w których dostrzegłem pewien rodzaj przebiegłości, jakiego właśnie szukałem. Wytrzymałem jego wzrok aż do chwili, gdy usta ułożyły się w wyraz znaczący rozpoznanie osobnika tego samego gatunku.
– Jak ci na imię?
– Dan, a tobie?
– Thomas Nathaniel Tarleton.
Wyraźnie oczekiwał na reakcję, a ja nie wiedziałem, jaka powinna być.
– T. N. T – rzekł Paddy usłużnie znad domina. – Cały nasz Soupy! – Jego szybkie spojrzenie omiotło nas obydwu.
– Czyli wybuchowy chłopak z ciebie – mruknąłem.
Soupy Tarleton zaprezentował nikły, wystudiowany groźny uśmieszek, który jak przypuszczam, miał zrobić wrażenie. Był prawie w moim weku i niemal tak samo zbudowany, tylko znacznie jaśniejszy i miał czerwonawą skórę, jaką zauważyłem u wielu Anglików. Jego jasnopiwne oczy były lekko wyłupiaste, pełne wilgotne wargi ocieniał cienki wąsik. Na małym palcu prawej ręki miał ciężki złoty pierścień, a na lewej ręce kosztowny zegarek. Ubranie było z dobrego materiału, ale prostacko skrojone, a podbita wełnianą podpinką pikowana kurtka, którą trzymał w ręku, musiała kosztować trzytygodniową wypłatę.
Nie przejawiał żadnej chęci zaprzyjaźnienia się. Przyjrzawszy mi się równie dokładnie jak ja jemu, skinął po prostu głową, rzucił „do zobaczenia” i poszedł przyglądać się grającym w bilard.
Grits przyniósł z baru następny kufel piwa i usiadł na ławce obok Paddy’ego.
– Nie powinieneś ufać Soupy’emu – rzekł do mnie konfidencjonalnie, a jego raczej nieinteligentna, grubokoścista twarz wyrażała niezmierną dobroć.
Paddy położył podwójną trójkę i przyjrzał mi się poważnie, badawczo, bez cienia uśmiechu.
– Nie martw się o Dana, Grits – rzekł. – On i Soupy są bardzo podobni. Pasowaliby do podwójnego zaprzęgu. Ciągnie swój do swego.
– Przecież mówiłeś, że mam nie wierzyć Soupy’emu – zaprotestował Grits, przenosząc zasmucony wzrok z jednego na drugiego z nas.
– I to się zgadza – stanowczo dodał Paddy. Odszukał trójkę z czwórką i zajął się grą.
Grits przysunął się trochę bliżej Paddy’ego i rzucił mi zdziwione i zakłopotane spojrzenie. Uznał, że wnętrze jego kufla z piwem jest niezmiernie interesujące i więcej już nie podniósł oczu w moją stronę.
Myślę, że właśnie w tym momencie cała ta szarada przestała być zabawna. Polubiłem Paddy’ego i Gritsa i przez trzy dni akceptowali mnie ze zwykłym pogodnym humorem. Nie byłem przygotowany na to, że Paddy tak błyskawicznie zorientuje się, że to Soupy jest dla mnie naprawdę interesujący, ani też że z tego powodu natychmiast mnie odtrąci. Był to dla mnie szok, który powinienem był przewidzieć, ale nie przewidziałem; szok, który powinien ostrzec mnie, czego mam się spodziewać w przyszłości, ale nie ostrzegł.
Sztabowa działalność pułkownika Becketta była ciągle na najwyższym możliwym poziomie. Ustawiwszy się w pozycji obronnej, gotów był w każdej chwili odeprzeć atak dzięki masowym i natychmiastowym posiłkom: to znaczy, że skoro tylko dowiedział się od Octobra, że jestem unieruchomiony w stajni z trzema bezużytecznymi końmi, natychmiast zabrał się do uwolnienia mnie.
We wtorek po południu, w tydzień po moim przybyciu do stajni, zatrzymał mnie główny koniuszy Wally, kiedy niosłem przez podwórze dwa wiadra wody.
– Twój koń z siedemnastego boksu odjeżdża jutro. Musisz rano zwijać się z robotą, żebyś był gotowy pojechać z nim o wpół do jedenastej. Pojedziesz do innej stajni wyścigowej koło Nottingham. Zostawisz tam tego konia i przywieziesz nowego. Zrozumiałeś?
– Tak – odparłem.
Wally był w stosunku do mnie bardzo chłodny, ale w ciągu weekendu pogodziłem się ze świadomością, że mam wzbudzać dokoła nieufność, chociaż już nie cieszyłem się tak bardzo, kiedy mi się to udawało.
Większą część dnia spędziłem na czytaniu ksiąg koni, co pozostali mieszkańcy domku uznali za rzecz całkiem naturalną, a wieczorem, kiedy wszyscy poszli do baru, wziąłem ołówek i bardzo pracowicie analizowałem wiadomości o jedenastce koni i ich zwycięstwach. Prawdą było, czego dowiedziałem się już z wycinków prasowych w Londynie, że wszystkie miały różnych właścicieli, trenerów i dżokejów, ale nieprawdą było, że nie miały absolutnie nic wspólnego. Kiedy zaklejałem moje notatki w kopercie i wkładałem je wraz z notatnikiem Octobra do torby myśliwskiej, ukrywając ją pod księgami koni przed ciekawymi spojrzeniami uszczęśliwionych piwem chłopców wracających z baru, odnalazłem już cztery zupełnie bezużyteczne punkty zbieżne.
Po pierwsze, wszystkie konie wygrały gonitwy sprzedażne – biegi, gdzie zwycięzca zostaje wystawiony na aukcję. Na aukcjach trzy konie odkupili ich właściciele, a pozostałe poszły za niewielkie sumy.
Po drugie, w całej swej karierze wyścigowej wszystkie konie pokazały, że zdolne są do wspaniałych wyczynów, ale na finiszu brak im zarówno siły, jak umiejętności.
Po trzecie, żaden z koni nie wygrał innej gonitwy poza tymi, w których dostały doping, chociaż startowały także przy innych okazjach.
Po czwarte, żaden z nich nie wygrał przy zakładach niższych jak dziesięć do jednego.
Zarówno z notatek Octobra, jak i ksiąg oficjalnych dowiedziałem się, że kilka koni zmieniało parokrotnie treserów, ale ponieważ były to przeciętne, mało obiecujące zwierzęta, nie budziło to podejrzeń. Byłem także w posiadaniu całkiem bezużytecznej informacji, że wszystkie konie pochodziły od różnych ogierów i różnych klaczy, że były w różnym wieku, od pięciu do jedenastu lat, i że nie były tej samej maści. Również nie wszystkie zwyciężyły na tym samym torze, chociaż również nie wszystkie wygrały na różnych torach; miałem niejasne przeczucie, że wszystkie te tory znajdowały się w północnej części kraju – Kelso, Haydock, Sedgefield, Stafford i Ludlow. Postanowiłem to sprawdzić, ale u pani Allnut nie było żadnej mapy.
Położyłem się do łóżka w niewielkiej, przepełnionej sypialni; powietrze pełne tu zazwyczaj czystych zapachów pasty do butów i pomady do włosów przesycało się stopniowo wyziewami piwa. Przegrałem jednak spór o otwarcie lufcika nieco szerzej niż na kilka centymetrów od góry. Wydawało się, że wszyscy chłopcy biorą przykład z Paddy’ego, który niewątpliwie był najbardziej rozgarnięty, i jeśli Paddy nie chciał traktować mnie po przyjacielsku, oni także nie chcieli. Zdałem sobie sprawę, że gdybym upierał się przy całkowitym zamknięciu okna, prawdopodobnie zostawiliby je szeroko otwarte, dając mi dowolną ilość świeżego powietrza. Uśmiechałem się ponuro w ciemności, przysłuchiwałem skrzypieniu sprężyn w łóżkach i sennym plotkarskim chichotom, jakie towarzyszyły wspominaniu wieczornych rozmów w barze, a kiedy przewróciłem się w poszukiwaniu wygodnego miejsca na nierównym materacu, zacząłem się zastanawiać, jak naprawdę czuli się moi stajenni, mieszkający we wspólnym baraku, tam w domu, w Australii.