W środę rano poczułem po raz pierwszy gryzący smak yorkshirskiego wiatru. Kiedy krzątaliśmy się po podwórzu z drżącymi rękami i zakatarzonymi nosami, jeden z chłopców pogodnie zapewnił mnie, że może tak wiać przez pełne sześć miesięcy. Obrządziłem moje trzy konie w błyskawicznym tempie i kiedy odjeżdżałem z jednym z nich o dwunastej trzydzieści, pomyślałem sobie, że ostatecznie mogę przeboleć luki w mojej garderobie, ale nie mogę oprzeć się zazdrości, myśląc o tym, że wielki kwadratowy dom z podjazdem należący do Octobra na pewno ma bardzo dobre centralne ogrzewanie.
Po przejechaniu około czterech mil nacisnąłem dzwonek, który w większości furgonów do przewożenia koni łączy boks z kabiną kierowcy. Kierowca posłusznie zatrzymał się i patrzył pytająco, kiedy przeszedłem z boksu do szoferki.
– Koń jest spokojny – powiedziałem – a tu jest dużo cieplej. Wyszczerzył zęby i ruszył. Przekrzykując szum silnika rzekł:
– Nie miałem cię za obowiązkowego faceta i widzę, że słusznie. Ten koń ma być sprzedany i musi przyjechać w dobrej formie… szef by się wściekł, gdyby wiedział, że jedziesz w szoferce.
Byłem prawie pewien, że szef, to znaczy Inskip, nie byłby tym wcale taki zaskoczony, bo szefowie, o czym wiedziałem z własnego doświadczenia, nie są aż tak naiwni.
– Szef może się wypchać – odparłem niegrzecznie.
Kierowca obrzucił mnie nieprzychylnym wzrokiem, pomyślałem więc, że wcale nie jest tak trudno sprawiać wrażenie czarnego charakteru, jeśli tylko się bardzo chce. Na wyścigi przyjeżdża zwykle większa grupa kierowców furgonów i na miejscu nie mają żadnych obowiązków. Mają czas na plotki w kantynie, mogą całe popołudnie włóczyć się i ostrzyć języki. Trudno przewidzieć, w czyje ucho wpadnie informacja o tym, że w uczciwości chłopców od Inskipa istnieje jednak pewna rysa.
Raz zatrzymaliśmy się najedzenie w przydrożnej kawiarni, a potem jeszcze raz przy sklepie, gdzie kupiłem sobie kilka wełnianych koszul, czarny sweter, kilka par grubych skarpet, wełniane rękawiczki i robioną na drutach żeglarską czapkę, taką, jakie nosili inni stajenni w ten zimny poranek. Kierowca, który wszedł ze mną do sklepu, żeby kupić sobie skarpety, przyjrzał się moim zakupom i zauważył, że chyba mam sporo pieniędzy. Uśmiechnąłem się porozumiewawczo i powiedziałem, że nie jest to trudne, jeśli się wie, jak się do tego zabrać; widać było, że jego wątpliwości na mój temat rosły.
Wczesnym popołudniem przyjechaliśmy do stajni wyścigowej w Leicestershire, i tu dopiero dała o sobie znać skala sztabowych przygotowań Becketta. Koń, którego miałem wziąć pod swoją opiekę, był doskonałym koniem wyścigowym i miał właśnie rozpocząć karierę. Został sprzedany pułkownikowi Beckettowi wraz ze wszystkimi startami. Znaczyło to, jak dowiedziałem się od chłopca stajennego, który z wyraźnym rozgoryczeniem przekazywał mi konia, że może biegać we wszystkich gonitwach, do jakich wystawił go właściciel.
– Gdzie jest zgłoszony? – zapytałem.
– O, w wielu miejscach. Newbury, Chettenham, Sandown… I miał startować w przyszłym tygodniu w Bristolu. – Twarz stajennego wykrzywiła się z żalem, gdy oddawał mi uzdę. – Nie rozumiem, co skłoniło Starego, by go sprzedać. To jest prawdziwy skarb i jeśli kiedyś zobaczę na wyścigach, że nie wygląda tak dobrze i nie jest tak zadbany jak teraz, to odnajdę cię i stłukę na kwaśne jabłko. Możesz być pewny.
Przekonałem się, jak głęboko chłopcy stajenni przywiązują się do oddanych ich opiece koni, i doskonale rozumiałem, że naprawdę chłopak mówił to, co myślał.
– Jak on się nazywa?
– Sparking Plug. Ohydne imię. Sparks, staruszku, cześć, stary… – Pieszczotliwie głaskał nozdrza konia.
Załadowaliśmy konia do furgonu, i tym razem jechałem tam, gdzie powinienem, w boksie razem z nim. Jeżeli Beckett gotów był wydać fortunę dla sprawy, a przypuszczam, że tyle musiało go kosztować zdobycie tak idealnego konia w ciągu kilku dni, to ja miałem zamiar dobrze się nim opiekować.
Zanim wyruszyliśmy w drogę powrotną, obejrzałem w furgonie mapę samochodową i z satysfakcją stwierdziłem, że wszystkie tory wyścigowe zaznaczono na niej tuszem. Pożyczyłem ją od kierowcy i studiowałem przez całą drogę. Wszystkie prawie tory, gdzie według informacji chłopca stajennego Sparking Plug miał startować, położone były na południu. A więc były to wyjazdy z noclegiem, tak jak chciałem. Uśmiechnąłem się.
Pięć torów wyścigowych, na których zwyciężyło tamtych jedenaście koni, nie leżało tak daleko na północy, jak to sobie wyobrażałem. W istocie Ludlow i Stafford można by wręcz uznać za miejscowości południowe, zwłaszcza że podświadomie lokalizowałem wszystko przyjmując Harrogate za punkt odniesienia. Na mapie trudno było znaleźć jakikolwiek związek między pięcioma torami, nie tworzyły one koła, którego środek łatwo można by wydedukować, położone były mniej czy bardziej wzdłuż krzywizny biegnącej z północnego wschodu na południowy zachód; w ich usytuowaniu nie mogłem się dopatrzyć żadnego znaczenia.
Resztę podróży powrotnej spędziłem podobnie jak większość moich godzin pracy: pozwalając, by myśl krążyła wokół tego, co wiem o jedenastu koniach, czekając, by jakaś idea wypłynęła na powierzchnię, by oderwane fakty ułożyły się w jakąś całość. Ale naprawdę nie oczekiwałem, że nastąpi to w tej chwili, miałem świadomość, że praca moja dopiero się zaczęła, a nawet komputer nie daje odpowiedzi natychmiast, jeżeli nie otrzymał przedtem odpowiedniej ilości informacji.
W piątek wieczorem poszedłem do baru w Sław i ograłem Soupy’ego w strzałki. Soupy pomamrotał, zaproponował bilard stołowy i wziął łatwy odwet. Potem wypiliśmy razem po kuflu piwa, przyglądając się sobie nawzajem. Prawie nie rozmawialiśmy z sobą, zresztą nie było to wcale potrzebne, wkrótce też odszedłem, by obserwować grających w strzałki. Nie grali lepiej niż w ubiegłym tygodniu.
– Pobiłeś Soupy’ego, Dan? – zapytał jeden z nich. Skinąłem głową i natychmiast wsunięto mi w rękę pakiet strzał.
– Jeżeli potrafisz pobić Soupy’ego, musisz być w drużynie.
– W jakiej drużynie? – zapytałem.
– W drużynie stajni. Gramy z innymi stajniami i mamy coś w rodzaju ligi hrabstwa Yorkshire. Czasem my jeździmy do Middleham, Wetherby czy Richmond, a czasami oni przyjeżdżają tutaj. Soupy jest najlepszym graczem w drużynie Grangera. Mógłbyś go znów pobić, czy to był tylko przypadek?
Rzuciłem na tarczę trzy strzałki. Wszystkie wylądowały na dwudziestce. Z niewiadomych powodów zawsze umiałem rzucać prosto.
– Rany! – powiedzieli chłopcy. – Rzucaj jeszcze! Rzuciłem jeszcze trzy, w dwudziestce zrobiło się raczej ciasno.
– Jesteś w drużynie, bracie. Nie ma o czym mówić – orzekli.
– Kiedy następny mecz? – zapytałem.
– Ostatni był tutaj przed dwoma tygodniami. Teraz w następną sobotę w Burndale, po meczu piłki nożnej. Czy w piłkę grasz tak samo?
Potrząsnąłem głową, dodając: – Tylko w strzałki.
Spojrzałem na strzałkę, którą jeszcze trzymałem w ręku. Mogłem trafić kamieniem biegnącego szczura. Zresztą robiłem to często, kiedy moi ludzie wyganiali szczura z pojemników na ziarno. Dlaczego więc nie miałbym trafić „jakąś strzałką” galopującego konia, to był przecież znacznie większy cel…