– Kto to jest ten facet, co był z Soupym? – zapytał Grits. – Nie widziałem go przedtem.
– Był tam wczoraj wieczorem też – dodał ktoś. – Dziwny typ.
– Co w nim dziwnego? – spytał chłopak, który został tego wieczora w domu; kiedy on oglądał telewizję, ja w fotelu nadrabiałem zaległości snu.
– Nie wiem – powiedział Grits. – Jakoś tak oczy mu biegają.
– Jakby szukał kogoś – wtrącił inny głos.
Spod ściany po mojej prawej stronie odezwał się zdecydowanie Paddy.
– Trzymajcie się wszyscy z daleka od tego faceta. I od Soupy’ego też. Mówię wam. Tacy jak oni to nic dobrego.
– Ale ten facet, ten w tym wspaniałym złotym krawacie, postawił nam kolejkę, przecież wiesz, że tak zrobił. Nie może być taki zły, jeżeli stawia nam kolejkę…
Paddy westchnął, zdesperowany myślą, że ktoś może być aż tak naiwny, i rzekł: – Gdybyś był na miejscu Ewy, zjadłbyś jabłko zaraz, jak byś je tylko zobaczył. Nie potrzebowałbyś węża.
– Oj, dobrze – powiedział Grits ziewając. – W każdym razie jutro go chyba nie będzie. Słyszałem, jak mówił coś do Soupy’ego o tym, że czas nagli.
Szeptali i bełkotali tak, aż wreszcie zasnęli, a ja leżałem w ciemności i myślałem, że może właśnie przed chwilą usłyszałem coś bardzo interesującego. Z pewnością następnego wieczora wskazana była wyprawa do baru.
Prawie siłą powstrzymywałem się przed zamknięciem oczu, wyszedłem z ciepłego łóżka, powędrowałem do łazienki i czytałem przez następne cztery godziny, aż dobrnąłem do końca maszynopisu. Oparty plecami o ścianę siedziałem na podłodze, wpatrując się w armaturę i instalacje. Nie było nic, ani jednego elementu, który powtarzałby się w historii życia jedenastu tak starannie zbadanych koni. Żadnego wspólnego mianownika. Było kilka rzeczy wspólnych dla czterech czy pięciu koni – ale często nie tych samych czterech czy pięciu – jak na przykład marka siodła, którego używali dżokeje, czy aukcje, na których były sprzedane. Jednak nadzieje, że w tym maszynopisie znajdę jakiś uchwytny klucz – rozwiały się całkowicie. Zmarznięty, zdrętwiały i przygnębiony wśliznąłem się z powrotem do łóżka.
Następnego wieczora o ósmej poszedłem sam do Sław, wszyscy inni powiedzieli, że są bez grosza aż do wypłaty, a poza tym chcą oglądać telewizję.
– Myślałem, te wydałeś wszystkie pieniądze na whisky w Cheltenham – zauważył Grits.
– Mam prawie dwa szylingi – odparłem pokazując kilka monet. – Starczy na jedno piwo.
Bar, jak często w środy, był pełny. Nie było śladu Soupy’ego ani jego tajemniczego przyjaciela, zapłaciłem więc za piwo i zabawiałem się strzałkami próbując zrobić na tarczy potrójne koło. W końcu powyciągałem strzałki z tarczy, spojrzałem na zegarek, przekonany, że przyszedłem niepotrzebnie, i w tym właśnie momencie w progu pojawił się mężczyzna, który wszedł nie z ulicy, ale z sąsiedniego baru. Trzymał szklankę z łagodnie musującym bursztynowym płynem i cienkie cygaro w lewej ręce, a prawą otwierał drzwi. Mierząc mnie wzrokiem od góry do dołu zapytał:
– Jesteś chłopcem stajennym?
– Tak.
– U Grangera czy Inskipa?
– U Inskipa.
– Hmm. – Wszedł w głąb sali, puścił wahadłowe drzwi. – Zarobisz dziesięć szylingów, jeśli przyprowadzisz tu jutro wieczorem jednego z waszych stajennych… i tyle piwa, ile obaj będziecie mogli wypić.
Sprawiałem wrażenie zainteresowanego.
– Którego stajennego? Któregoś szczególnie? Prawie wszyscy będą tutaj w piątek.
– Lepiej, żeby to było jutro. Zawsze mówię, im szybciej, tym lepiej. A którego…? Podaj mi ich imiona, a ja ci wybiorę jednego, co?
Pomyślałem sobie, że wyglądało to cholernie głupio i że chciał uniknąć zapytania wprost, bym sobie… zbyt dobrze tego nie zapamiętał.
– O. K. A więc Paddy, Grits, Wally, Steve, Ron… – zatrzymałem się.
– Dalej.
– Reg, Norman, Dave, Jeff, Dan, Mike… Oczy nieznajomego zabłysły.
– Dan – rzekł. – To rozsądnie brzmiące imię. Przyprowadź Dana.
– Ja jestem Dan.
W tym momencie skóra na jego łysiejącej głowie jakby się zmarszczyła, a oczy zwęziły się z irytacji.
– Przestań żartować – powiedział ostro.
– To pan zaczął – rzuciłem uprzejmie.
Usiadł na jednej z ław i ostrożnie postawił przed sobą szklankę na stole.
– Dlaczego przyszedłeś tu dzisiaj sam? – zapytał.
– Miałem pragnienie.
Zapanowało krótkie milczenie, podczas którego układał w myślach plan kampanii. Był to niski przysadzisty mężczyzna w ciemnym, o numer za małym ubraniu, którego odpięta marynarka ukazywała kremową koszulę z monogramem i złoty jedwabny krawat. Palce miał krótkie i grube, a zwój tłuszczu wystawał z tyłu zza kołnierza. Jednak sposób, w jaki mi się przyglądał, nie miał w sobie nic miękkiego.
Wreszcie powiedział: – Podobno jest w waszej stajni koń zwany Sparking Plug.
– Tak.
– I ma biegać w Leicester w poniedziałek?
– O ile wiem, tak.
– Jakie ma szanse twoim zdaniem? – zapytał.
– Chce pan informacji jak grać, czy tak? A więc ja osobiście zajmuję się Sparking Pługiem i zapewniam pana, że żaden koń w poniedziałkowej gonitwie go nie dojdzie.
– Spodziewasz się, że wygra?
– Przecież panu powiedziałem.
– I postawisz na niego?
– Oczywiście.
– Połowę twojej pensji? Cztery funty?
– Może.
– Ale to będzie faworyt. Z pewnością. W najlepszym razie dostaniesz tyle samo. Jeszcze cztery funty. To nie brzmi zachęcająco, zwłaszcza że mogę prawdopodobnie wskazać ci możliwość wygrania… stu?
– Pan ma bzika – powiedziałem, ale ze spojrzeniem z ukosa, które świadczyło o tym, że chciałbym usłyszeć więcej.
Pochylił się konfidencjonalnie.
– Teraz możesz odmówić, jeśli chcesz. Ty możesz powiedzieć nie, ja sobie pójdę, i nikomu nic z tego nie przyjdzie, ale jeśli rozegrasz to prawidłowo, mogę oddać ci przysługę.
– Co mam zrobić za te sto funtów? – zapytałem bezbarwnym głosem.
Rozejrzał się dookoła podejrzliwie i jeszcze bardziej zniżył głos:
– Po prostu dodać coś do jedzenia Sparking Pluga w sobotę wieczorem. Nic takiego, jak widzisz. Cholernie łatwe.
– Cholernie łatwe – powtórzyłem. Rzeczywiście było to łatwe.
– A więc zgadzasz się? – wyglądał na przejętego.
– Nie wiem, jak się pan nazywa – rzekłem.
– To nie ma dla ciebie znaczenia. – Potrząsnął stanowczo głową.
– Czy jest pan bukmacherem?
– Nie, nie jestem. Dosyć pytań. Zgadasz się?
– Jeśli nie jest pan bukmacherem – powiedziałem powoli, zastanawiając się – i gotów jest pan zapłacić sto funtów, aby się upewnić, że faworyt nie wygra, to myślę, że nie chce pan zarobić obstawiając po prostu inne konie, ale że chce pan raczej dać cynk kilku bukmacherom, że gonitwa jest załatwiona, a oni będą tak uszczęśliwieni, że zapłacą panu powiedzmy po pięćdziesiąt funtów każdy, co najmniej. W Anglii jest około jedenastu tysięcy bukmacherów. Przyjemny duży rynek. Ale myślę, że chodzi pan raczej zawsze do tych samych. I można powiedzieć, jest pan pewien dobrego przyjęcia…
Twarz jego stanowiła wspaniałe studium konsternacji i niedowierzania, uświadomiłem sobie, że trafiłem prosto do celu.
– Kto ci powiedział… – zaczął słabo.
– Nie mam dziesięciu lat – odparłem z krzywym uśmiechem. – Niech się pan uspokoi. Nikt mi nie powiedział. – Zrobiłem pauzę. – Dam Sparking Plug owi ekstra żarcie, ale chcę za to więcej. Dwieście.
– Nie. Nie ma o czym mówić. – Wytarł skronie.
– W porządku. – Wzruszyłem ramionami.
– Najwyżej sto pięćdziesiąt – wydusił z siebie.
– Sto pięćdziesiąt – zgodziłem się. – Ale przed robotą.
– Połowa przed, połowa po – rzekł automatycznie. Na pewno nie po raz pierwszy załatwiał taką sprawę.
Zgodziłem się. Powiedział, że kiedy przyjdę w sobotę wieczorem do baru, dostanę paczkę dla konia i siedemdziesiąt pięć funtów dla siebie, na co skinąłem głową i wyszedłem zostawiając go zapatrzonego markotnie w szklankę.