W drodze powrotnej wykreśliłem Soupy’ego z mojej listy potencjalnie użytecznych kontaktów. Znalazł mi robotę przy dopingu, ale miałem zatrzymać faworyta w biegu młodzików, a nie przyspieszyć jakiegoś słabego konia wystawionego na sprzedaż. Było wysoce nieprawdopodobne, by obydwoma typami przestępstw zajmowała się ta sama grupa ludzi.
Nie chcąc rozstawać się z maszynopisem pułkownika Becketta, spędziłem część tej nocy i dwóch następnych w łazience, znów starannie go studiując. Jedynym dostrzegalnym tego rezultatem był fakt, że przez cały dzień niekończące się zajęcia w stajni wydawały mi się wyjątkowo przykre po trzygodzinnym śnie przez pięć kolejnych nocy. Ale naprawdę wzdragałem się na myśl o tym, że mam w niedzielę powiedzieć lordowi October, że gigantyczne śledztwo przeprowadzone przez jedenastu młodych ludzi okazało się bezużyteczne; miałem poza tym niczym nie wytłumaczone przeczucie, że jeśli będę pracował nad tym wystarczająco długo, uda mi się znaleźć jakiś interesujący trop w tych gęsto zapisanych stronicach.
W sobotni poranek, choć pogoda była wietrzna, ponura i ostra, córki Octobra jeździły w pierwszej turze. Elinor zbliżyła się tylko na tyle, by wymienić uprzejme dzień dobry, za to Patty, która jechała znów na jednym z moich koni, w momencie, kiedy podawałem jej strzemię, celowo i świadomie otarła się ciałem o mnie, nadając tej chwili charakter szczególnej intymności.
– Nie było cię tu w zeszłym tygodniu, Danny, chłopcze – rzekła kładąc nogę w strzemię. – Gdzie byłeś?
– W Cheltenham… panienko.
– Och. A w następną sobotę?
– Będę tutaj.
– To bądź uprzejmy zapamiętać, żeby skrócić strzemiona, zanim wsiądę – powiedziała z zamierzoną bezczelnością. – Te są o wiele za długie.
Nie wykonała żadnego ruchu, żeby je skrócić, natomiast skinęła na mnie, żebym to zrobił. Przyglądała mi się uważnie, doskonale się bawiąc. Kiedy zapinałem drugi popręg, kopnęła mnie wcale nie tak delikatnie w żebra.
– Dziwię się, że znosisz to, jak się z tobą drażnię, Danny – powiedziała cicho pochylając się. – Taki atrakcyjny chłopak powinien znacznie żywiej reagować. Czemu tego nie robisz?
– Nie chcę wylecieć – odparłem z kamienną twarzą.
– I do tego tchórz – rzekła zjadliwie i popędziła konia.
Pewnego dnia wpędzi się w ciężkie kłopoty, jeśli dalej będzie tak postępować, pomyślałem. Zachowywała się zbyt prowokacyjnie. Była rzeczywiście bardzo piękna, w każdym razie na początku sprawiała takie wrażenie, ale jej złośliwe sztuczki w końcu stawały się drażniące. Stanowiły ukrytą zachętę, podniecającą i denerwującą zarazem.
Przestałem myśleć o Patricii, poszedłem po Sparking Pluga, wskoczyłem najego grzbiet, wyjechałem z podwórza zmierzając w stronę wrzosowiska na normalny trening galopu.
Pogoda tego dnia systematycznie się pogarszała, toteż kiedy trenowaliśmy drugą turę koni, zaczęło mocno padać, dużymi, lepkimi kroplami; twarze piekły nas od zacinającego deszczu, ubrania mieliśmy przemoczone. Być może z powodu tego, że nie przestawało padać, a być może dlatego, że w końcu była to sobota, Willy tym razem powstrzymał się od wynalezienia mi pracy na popołudnie, spędziłem więc trzy godziny siedząc z dziewięcioma innymi chłopakami w kuchni, słuchając wycia wichru i oglądając w telewizji wyścigi w Chepstow. Tymczasem nasze swetry, spodnie i skarpety parowały przy ogniu.
Położyłem na kuchennym stole księgi koni z ubiegłego sezonu i oparłszy głowę na lewej ręce, prawą przewracałem leniwie kartki. Przygnębiony kompletnym brakiem wyników ze studiowania dossier tamtych jedenastu koni, antypatią, jaką musiałem wzbudzić w stajennych, a także, jak myślę, brakiem słońca, do którego byłem o tej porze roku przyzwyczajony, zacząłem uważać, że cała ta maskarada była od początku gigantyczną pomyłką. Kłopot polegał na tym, że przyjąłem pieniądze Octobra i nie mogłem się już wycofać, a w każdym razie nie przed upływem kilku miesięcy. Ta myśl przygnębiła mnie jeszcze bardziej. Siedziałem pogrążony w nieutulonej depresji, marnując w ten sposób potrzebny mi wolny czas.
Teraz wydaje mi się, że nastrój owego popołudnia wynikał raczej z poczucia niepowodzenia, niż ze zwykłego zmęczenia, bo chociaż później znajdowałem się w znacznie gorszych sytuacjach, jedynie przez te krótkie chwile naprawdę żałowałem, że w ogóle posłuchałem Octobra, i marzyłem o tym, by znaleźć się z powrotem w mojej wygodnej australijskiej klatce.
Chłopcy oglądający telewizję wygłaszali zjadliwe komentarze na temat dżokejów i robili prywatne zakłady, kto zwycięży.
– Ten finisz pod górkę ich potasuje, jak zawsze – rzekł Paddy. – To długa droga od ostatniej… tylko Aladyn ma dosyć siły na to.
– Nie – zaprzeczył Grits. – Lobster Coctail to najlepszy sprinter. Markotny przerzucałem kartki ksiąg, po raz setny wpatrując się w nie bez celu, i przypadkiem natknąłem się na plan toru w Chepstow, zamieszczony w dziale informacji ogólnych na samym początku. Były tam również schematyczne plany wszystkich ważniejszych torów pokazujące kształt bieżni wraz z pozycją płotków, przeszkód, boksów startowych i mety. Oglądałem już przedtem plany torów w Ludlow, Stafford i Haydock, ale bez rezultatu. Nie było tam jednak planu Kelso ani Sedgefield. A zaraz za planami znajdowały się kilkustronicowe informacje o torach, długości ich parkanów, nazwiska i adresy pracowników, rekordowe czasy gonitw i tym podobne.
Aby czymś się zająć, wróciłem do paragrafu o Chepstow. „Długa droga od ostatniej”, o której mówił Paddy, była tu podana bardziej szczegółowo: dwieście pięćdziesiąt metrów. Obejrzałem jeszcze tory w Kelso, Sedgefield, Ludlow; miały one dłuższe proste niż tor w Chepstow. Sprawdziłem więc długość prostych wszystkich omówionych w książce torów. Drugie miejsce zajmował tor Aintree Grand National. Najdłuższą prostą miał tor Sedgefield, a na trzeciej, czwartej, piątej i szóstej pozycji plasowały się kolejno Ludlow, Haydock Kelso i Stafford. Wszędzie długość tej ostatniej prostej wynosiła ponad czterysta metrów.
Nie miało to żadnego związku z położeniem geograficznym, niewątpliwie wybrano te pięć torów po prostu dlatego, że na każdym z nich metę od ostatniego płotka dzieliła odległość około pół kilometra.
To już był jakiś postęp – choć bardzo niewielki, pozwalający wyodrębnić przynajmniej jakąś regułę w tym chaosie. W nieco mniej beznadziejnym nastroju zamknąłem książkę i o czwartej wyszedłem wraz z innymi na zadeszczone podwórze, aby spędzić godzinę z każdym z moich podopiecznych, obrządzając je starannie, aby nadać ich sierści piękny połysk, uporządkować i wyczyścić ściółkę ze słomy, przynieść wodę, trzymać głowy koni podczas wieczornego przeglądu Inskipa, zawijać je derkami na noc i wreszcie przynieść wieczorne jedzenie. Jak zwykle była już siódma, kiedy skończyliśmy pracę; po kolacji zjechaliśmy w dół zbocza do Sław, stłoczeni w siódemkę w starym rozklekotanym austinie.
Barowy bilard, strzałki, domino, niekończące się przyjacielskie przechwałki, słowem zwykłe składniki wieczoru w Slaw. Siedziałem czekając cierpliwie. Dochodziła dziesiąta, pora, w której chłopcy zaczynają dopijać swoje piwo i myśleć o konieczności porannego wstania, kiedy Soupy skierował się w stronę drzwi i przechodząc przez salę skinął nieznacznie głową, abym za nim poszedł.
Wstałem i wyszedłem.
Czekał na mnie w toalecie.
– To dla ciebie. Reszta we wtorek – powiedział nie marnując słów.
Podał mi grubą brązową kopertę, miał przy tym ironicznie wykrzywione usta i nieruchomy wzrok; chciał mi zaimponować swoją postawą.
Schowałem kopertę do wewnętrznej kieszeni czarnej skórzanej kurtki i skinąłem mu głową. Bez słowa, bez uśmiechu, z zimnym wzrokiem odwróciłem się na pięcie i wróciłem do baru. Po chwili przyszedł tam również Soupy, jak gdyby nigdy nic.
Potem wepchnąłem się do austina, który ruszył pod górę wzgórza, a kładąc się w końcu spać w ciasnej sypialni siedemdziesiąt pięć funtów i paczuszkę białego proszku tuliłem do serca.