Zdesperowany, przestałem nagle robić uniki i rzuciłem się na Humbera. Nie zwracając uwagi na Adamsa, który błyskawicznie ulokował dwa przerażające proste, chwyciłem mojego ekspracodawcę za klapy i opierając się jedną nogą na biurku niby na dźwigni, obróciłem nim i rzuciłem w przeciwległy kąt pokoju. Wylądował z hukiem na szafkach.
Na biurku był zielony szklany przycisk do papieru. Wielkości piłki krykietowej. Gładko wśliznął się w moją rękę. Jednym ruchem porwałem go, wspiąłem się na palce i rzuciłem przycisk prosto tam, gdzie straciwszy równowagę leżał Humber.
Przycisk trafił go dokładnie między oczy. Pyszny strzał. Humber stracił przytomność. Osunął się bezgłośnie.
Byłem z tamtej strony pomieszczenia, jeszcze zanim upadł na podłogę, a moja ręka wyciągała się po kulę z zielonego szkła, która była dla mnie lepszą bronią niż laska czy połamane krzesło. Jednak Adams domyślił się zbyt szybko. Podniósł ramię.
Popełniłem błąd sądząc, że jeden cios więcej nie zrobi różnicy i nie zrezygnowałem z próby dosięgnięcia przycisku, nawet wtedy, gdy zdawałem sobie sprawę, że noga krzesła zmierza w dół. Tym razem jednak, ponieważ miałem opuszczoną głowę, nie uratował mnie kask. Adams trafił mnie za ucho, w miejsce, gdzie kask nie sięgał.
Półprzytomnie padłem na ścianę i wylądowałem na podłodze z rękami na ścianie i nogą podwiniętą pod siebie. Próbowałem wstać, ale miałem wrażenie, że siły opuściły mnie zupełnie. Kręciło mi się w głowie. Źle widziałem. W moich uszach brzmiał jakiś hałas.
Adams pochylił się nade mną, odpiął kask i zsunął mi go z głowy. Pomyślałem mętnie, że to musi coś znaczyć. Spojrzałem w górę. Stał, uśmiechnięty, wymachując nogą od krzesła. Najwyraźniej dobrze się bawił.
W ostatniej sekundzie mój umysł trochę się rozjaśnił i zdałem sobie sprawę, że jeśli czegoś nie zrobię, ten cios będzie na pewno ostatni. Nie było czasu na uniki. Podniosłem prawe ramię, by zabezpieczyć nieosłoniętą głowę, i na nim właśnie wylądował brutalnie opuszczony kawał drewna.
Odczułem to jak eksplozję. Ręka zwisła drętwa i bezużyteczna.
Co mi pozostało? Dziesięć sekund. Może mniej. Byłem wściekły. Szczególnie nie chciałem dostarczyć Adamsowi przyjemności zabicia mnie. Ciągle się uśmiechał. Obserwując, jak to przyjmę, podniósł powoli ramię, by wymierzyć coup de grace.
Nie, pomyślałem, niemożliwe. Przecież moje nogi były w porządku.
O czym ja, do diabła, myślałem, leżąc tak i czekając, aż będzie koniec, podczas gdy miałem dwie dobre nogi? Adams stał po mojej prawej stronie. Moja lewa noga była zgięta pode mną, nie zwrócił specjalnej uwagi, kiedy ją prostowałem i przełożyłem przed niego. Uniosłem obie nogi z ziemi, jedną przed, a drugą za jego kostkami i wtedy kopnąłem go lewą nogą, połączyłem ciasno obie nogi i gwałtownie obróciłem całe ciało najmocniej jak mogłem.
Adamsa to zupełnie zaskoczyło. Stracił równowagę i z rozłożonymi ramionami upadł z hukiem na podłogę. Dzięki temu, że Adams był tak ciężki, jego upadek lepiej służył moim celom; wstawał z trudem i powoli. Nie mógłbym rzucić przycisku dalej z moim unieruchomionym ramieniem. Podnosząc się na nogi, złapałem w lewą rękę zieloną szklaną kulę i trzasnąłem nią w głowę Adamsa, podczas gdy on ciągle jeszcze nie podniósł się z kolan. Wydawało się, że cios ten nie odniósł żadnego skutku. Ciągle jeszcze podnosił się, coś mamrotał.
Zdesperowany uniosłem rękę i znów go uderzyłem w tył głowy. Tym razem upadł, i tak pozostał.
O mało nie padłem obok niego, kręciło mi się w głowie, było mi niedobrze, w całym ciele odczuwałem ból, a krew ze skaleczonej skroni kapała wolno na podłogę.
Nie wiem, jak długo pozostałem w takiej pozycji, próbując złapać oddech, znaleźć siły, by wstać i opuścić to miejsce, ale w rzeczywistości nie mogło to trwać długo. I dopiero na myśl o Cassie podniosłem się na nogi. W tym stanie mogłem poradzić sobie najwyżej z niemowlęciem, ale nie z krzepkim koniuszym.
Obaj mężczyźni leżeli na podłodze nie poruszając się. Adams oddychał bardzo ciężko, niemal chrapał. Pierś Humbera ledwo się ruszała.
Przejechałem lewą ręką po twarzy, zobaczyłem, że jest kompletnie skrwawiona. Pomyślałem, że muszę mieć zakrwawioną całą twarz. Nie mogę w tym stanie wyjechać na szosę. Potykając się poszedłem do umywalni.
W zlewie były na pół rozpuszczone kawałki lodu. Lód, przyglądałem mu się z zamętem w głowie. Lód w lodówce. Lód podzwaniający w drinkach, lód w zlewie. Dobry na zatamowanie krwawienia. Wziąłem kawałek i spojrzałem w lustro. Niezły widok. Trzymałem kawałek lodu na przeciętej skroni i próbowałem, według klasycznego określenia, zebrać się do kupy Z marnym powodzeniem.
Po chwili wlałem do zlewu trochę wody i opłukałem twarz. Okazało się, że skaleczenie jest niewielkie i niezbyt poważne, chociaż ciągle jeszcze bardzo krwawiące. Rozejrzałem się w poszukiwaniu ręcznika. Na stole obok apteczki stał słoik z odkręconą nakrętką. Obok leżała łyżeczka. Mój wzrok prześliznął się po nim, ciągle szukając ręcznika, po czym znów zaintrygowany spojrzałem na słoik. Zrobiłem trzy niepewne kroki przechodząc przez pokój. Myślałem, że ten słoik powinien coś dla mnie znaczyć, ale nic nie docierało do mnie w pełni.
Słoik ze sproszkowanym fenobarbitonem, jaki dawałem codziennie Mickeyowi przez dwa tygodnie. Po prostu fenobarbiton, to wszystko. Westchnąłem. Nagle doszło do mnie, że przecież Mickey dostał ostatnią porcję ze słoja. A więc słój powinien być pusty. Wypróżniony. Ten nowy stój był pełny aż po szyjkę, z kawałkami wosku z pieczęci leżącymi obok na stole. Ktoś musiał dopiero co otworzyć świeży słój rozpuszczalnego fenobarbitonu i zużyć kilka łyżeczek.
To jasne. Dla Kanderstega.
Znalazłem ręcznik i wytarłem twarz. Wróciłem do kantoru i ukląkłem przy Adamsie, żeby wyjąć z jego kieszeni klucz. Przestał chrapać. Przekręciłem go na bok. Adams nie żył.
Kropelki krwi wysączyły się z jego uszu, oczu, nosa i ust. Pomacałem głowę w miejscu, gdzie go uderzyłem, pod moimi palcami poruszyły się powyginane kości.
Drżący i przerażony przeszukałem jego kieszenie, znalazłem klucz. Podniosłem się i wolno podszedłem do biurka, żeby zatelefonować na policję. Telefon leżał na podłodze z odłożoną słuchawką. Pochyliłem się i niezręcznie podniosłem telefon lewą ręką, nieprzyjemnie kręciło mi się w głowie. Prostując się z wysiłkiem, postawiłem telefon na biurku. Po mojej brwi zaczęła kapać krew. Już nie miałem siły, żeby ją zmyć.
W stajni widać było jeszcze jakieś światła, paliło się też w boksie Kanderstega. Drzwi boksu były szeroko otwarte, a koń przywiązany za szyję szarpał się i wściekle wierzgał, nie wyglądało na to, że brał środki uspokajające.
Zatrzymałem się z palcem na tarczy telefonicznej i zrobiło mi się zimno. Umysł mój nagle się rozjaśnił. Kandersteg nie dostał środków uspokajających. Wcale nie zależało im na osłabieniu jego pamięci. Raczej wprost przeciwnie. Mickey dostawał fenobarbiton dopiero wtedy, kiedy zaczęło być z nim źle.
Nie chciałem wierzyć w to, co podpowiadał mi rozsądek: jedna lub dwie łyżeczki fenobarbitonu w dużym dżinie z campari z pewnością wywoła fatalne skutki.
Wyraźnie przypomniałem sobie całą scenę, jaką zastałem w kantorze: drinki, niepokój Humbera, radość na twarzy Adamsa. Taka sama jak w momencie, kiedy był przekonany, że mnie zabija. Lubił zabijanie. Ze słów Elinor wywnioskował, że odgadła przeznaczenie gwizdka, i nie tracił czasu, żeby się jej pozbyć.
Nic dziwnego, że nie sprzeciwiał się jej odjazdowi. Wróci do swojego college’u i umrze daleko stąd, głupia dziewczyna, która wzięła za dużą dawkę. Nie będzie to miało żadnego związku z Adamsem czy Humberem. Nic też dziwnego, że był tak zdecydowany mnie zabić: nie tylko z tego powodu, co wiedziałem o koniach, czy że go oszukałem, ale dlatego, że widziałem Elinor pijącą dżin.