– Mam zamiar… zwrócić większość Edwardowi.
– Co to znaczy?
– Nie mogę przyjąć takich pieniędzy. Wszystko, o co mi naprawdę chodziło, to wyrwanie się na jakiś czas. To Edward zaproponował taką sumę, nie ja. Przypuszczał pewnie, że nie podjąłbym się tej pracy za mniejszą sumę, ale mylił się… gdybym mógł, zrobiłbym to za darmo. Wszystko, co mogę przyjąć, to zwrot kosztów, jakie wynikły z powodu mojej nieobecności, Edward wie o tym, powiedziałem mu wczoraj wieczorem.
Teraz nastąpiło długie milczenie. Wreszcie Beckett wyprostował się na krześle i podniósł słuchawkę.
Wykręcił numer i czekał.
– Mówi Beckett. W sprawie Daniela Roke… Tak, jest tutaj. – Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął kartkę. – Te punkty, o których mówiliśmy rano… rozmawiałem z nim. Czy masz swoją kartkę?
Przez chwilę słuchał, znów oparty na krześle. Nie spuszczał wzroku z mojej twarzy.
– Można? – Mówił do telefonu. – Numery od jednego do czterech twierdząco. Numer pięć zadowalająco. Numer sześć, jego najsłabszy punkt… nie utrzymał się w swojej roli wobec Elinor Tarren. Powiedziała o nim, że jest dobrze wychowany i inteligentny. Nikt poza tym tak nie uważał… Tak, tak bym to określił… męska duma… prawdopodobnie dlatego, że Elinor jest równie mądra jak ładna, skoro nie załamał się wobec jej siostry… O tak, niewątpliwie pociągał ją w równym stopniu intelekt, co wygląd… Tak, bardzo przystojny. Zdaje się, że czasem uważasz to za pożyteczne… Nie, on nie. Nie patrzył w lustro w umywalni w klubie ani w lustro w moim gabinecie… nie, nie przyznał tego dzisiaj, ale wydaje mi się, że zdaje sobie sprawę, że w tym punkcie zawiódł… Tak, raczej brutalna lekcja… może ryzyko, a może czysty brak profesjonalizmu… Twoja panna Jones mogłaby się o tym przekonać.
Nie byłem specjalnie zachwycony tą obojętną wiwisekcją, ale poza wyjściem z gabinetu nie było specjalnego sposobu, żeby jej uniknąć. Oczy Becketta pozbawione jakiegokolwiek wyrazu wciąż były utkwione w mojej twarzy.
– Numer siedem… reakcja normalna. Osiem nieco obsesyjna, ale to chyba lepiej z twojego punktu widzenia. – Przez chwilę patrzył na kartkę trzymaną w ręku. – Dziewięć, no, chociaż jest Anglikiem z urodzenia i tu spędził dzieciństwo, z zamiłowania jest Australijczykiem i wątpię, czy podporządkowanie się przychodzi mu łatwo… nie wiem… o tym nie będzie mówił… Nie, nie powiedziałbym, że ma skłonności męczennika, to jest jasne. Oczywiście, że nigdy nie znajdziesz doskonałości… to zależy całkowicie od ciebie. Numer dziesięć? Trzy punkty. Zdecydowanie nie na pierwsze dwa, zbyt dumny. Co do trzeciego, należy do typów, którzy przybiegną od razu po pomoc. Tak, jest jeszcze tutaj. Nie drgnął mu nawet mięsień… Tak, myślę, że tak… dobrze… zadzwonię później.
Odłożył słuchawkę. Czekałem. Nie spieszył się, a ja świadomie unikałem okazywania niepokoju pod jego spojrzeniem.
– No i…? – zapytał w końcu.
– Jeżeli pan pyta, co o tym myślę, to odpowiedź brzmi „nie”.
– Dlaczego, że pan nie chce, czy z powodu rodzeństwa?
– Philip ma dopiero trzynaście lat.
– Rozumiem. – Wykonał gest ręką. – Mimo wszystko wolałbym się upewnić, że pan wie, co pan odrzuca. Kolega, który zatrzymał mnie dziś rano i z którym w tej chwili rozmawiałem, prowadzi jeden z oddziałów kontrwywiadu – nie tylko politycznego, ale naukowego, przemysłowego i właściwie wszystkiego, co się nawinie. Jego dział jest raczej dobry w robocie, jaką pan właśnie wykonał, nie rzucają się w oczy, wkomponowani w tło. Zadziwiające jest, jak niewielką uwagę zwracają nawet fachowi agenci na służbę czy robotników… jego sekcja miała wiele bardzo spektakularnych osiągnięć. Często zajmują się sprawdzaniem, czy podejrzani imigranci i uchodźcy polityczni nie są czymś więcej, nie tyle obserwując ich z daleka, ile pracując dla nich czy razem z nimi dzień po dniu. Ostatnio na przykład wielu pracowników sekcji było zatrudnionych w charakterze robotników na ściśle tajnej budowie, skąd donoszono o niepokojących przeciekach. Kompletne plany sekretnych instalacji zostały sprzedane za granicą i okazało się, że firma zajmująca się szpiegostwem politycznym zdobywała informacje przez swoich agentów pracujących na budowie i fotografujących kolejne jej stadia.
– Philip – powtórzyłem – ma dopiero trzynaście lat.
– Nikt się nie spodziewa, że wskoczy pan prosto w tego rodzaju pracę. Jak pan sam powiedział, jest pan nieprzygotowany. Zanim dostanie pan jakieś zadanie, przejdzie pan co najmniej roczne przeszkolenie.
– Nie mogę.
– W przerwach między operacjami wszyscy pracownicy sekcji dostają urlop. Jeżeli zadanie trwa aż sześć miesięcy, jak to, które pan właśnie ukończył – urlop jest sześciotygodniowy. Jeżeli to możliwe, nigdy nie pracują więcej jak dziewięć miesięcy w roku. Często będzie pan mógł być w domu podczas ferii szkolnych.
– Jeżeli nie będę tam przez cały czas, nie wystarczy pieniędzy na szkoły i nie będzie tam prawdziwego domu.
– To prawda, że rząd brytyjski nie zapłaci panu tak dobrze, jak pan obecnie zarabia – powiedział – ale istnieje przecież taka instytucja, jak zarządzający stadniną koni.
Otworzyłem usta i zaraz zamknąłem.
– Niech pan to przemyśli – dodał uprzejmie. – Muszę zobaczyć się z innym kolegą… Wrócę za godzinę.
Podniósł się z krzesła i powoli wyszedł z pokoju.
Gołębie spokojnie gruchały na parapecie okiennym. Myślałem o latach, jakie spędziłem na tworzeniu hodowli, i o tym, co osiągnąłem. Mimo mojego stosunkowo młodego wieku interes był pewnym sukcesem i mogłem liczyć na to, że w wieku lat pięćdziesięciu przy odrobinie szczęścia będę się zaliczał do czołowych hodowców w Australii.
To, co proponował mi Beckett, znaczyło czas spędzany samotnie na podrzędnych zajęciach, koszmarne mieszkania, życie w ciągłym zagrożeniu, które równie dobrze mogło się zakończyć kulą w łeb.
Rozsądnie rozumując nie było żadnego wyboru. Belinda, Helen i Philip potrzebowali domu, w którym możliwie najlepiej zastępowałbym im ojca, rozsądny człowiek nie oddałby w zarząd menedżerski dobrze prosperującego interesu, a sam nie zostałby rodzajem zamiatacza w jednym z drobniejszych bałaganów świata… Nie można było przecież tej pracy oceniać wyżej.
Ale rozumując nierozsądnie… Po niewielkiej perswazji zostawiłem już raz rodzinę, by troszczyła się o siebie, bo – jak powiedział Beckett – nie miałem zadatków na męczennika, a dobrze prosperujący interes wpędził mnie już na dno depresji.
Teraz wiedziałem jasno, kim jestem i co mogę zrobić. Przypomniałem sobie, ile razy kusiło mnie, żeby wszystko rzucić, i nie zrobiłem tego. Przypomniałem sobie chwilę, kiedy trzymałem w ręku należący do Elinor gwizdek na psa, kiedy to umysł mój niemal fizycznie „wyskakiwał” do prawdy. Przypomniałem sobie satysfakcję, jaką odczuwałem przy wybiegu Kanderstega, kiedy wiedziałem, że w końcu zdemaskowałem i pokonałem Adamsa i Humbera. Sprzedaż żadnego konia nie przyniosła mi tak spokojnego poczucia spełnienia.
Minęła godzina. Gołębie opaskudziły szybę i odleciały. Pułkownik Beckett powrócił.
– I co? Tak czy nie?
– Tak.
Roześmiał się głośno.
– Po prostu? Żadnych pytań ani zastrzeżeń?
– Zastrzeżeń żadnych. Ale będę potrzebował czasu, żeby załatwić wszystko w domu.
– Oczywiście. – Podniósł słuchawkę telefonu. – Mój kolega będzie chciał zobaczyć się z panem, zanim pan wyjedzie. – Zatrzymał palce na tarczy. – Umówię pana.
– Jedno pytanie.
– Słucham?
– Co to były te trzy punkty numeru dziesiątego?
Beckett uśmiechnął się nieznacznie, wiedziałem, że chodziło mu o to, żebym zadał takie pytanie, a to znaczyło, że chciał, bym znał odpowiedź. Był naprawdę przewrotny. Moje nozdrza poruszyły się, jakby na zapach całkiem nowego świata. Świata, do którego należałem.
– Czy można pana skłonić pieniędzmi, siłą lub szantażem do zmiany stron – powiedział zdawkowo.
Wykręcił numer i zmienił całe moje życie.