– Panie Watson, może mi pan powiedzieć, co pan tu zastał? I jak to się stało?
– Sam pan widział. – Watson szeroko otworzył oczy. – Niczego nie ruszałem. Tylko otworzyłem drzwi. Jechałem na ryby, jak zawsze, ale tym razem coś było inaczej niż zwykle… sam nie wiem… Zobaczyłem, że drzwi są otwarte, no to wszedłem do środka. No oni tam byli, ci ludzie… – Pokręcił głową. – Nie wierzyłem własnym oczom. Facet nagusieńki jak go Pan Bóg stworzył i kobieta ubrana, jakby się wybierała na własne wesele… – Spojrzał w stronę chaty, a potem prosto w oczy Montoi. – Popatrzyłem, zobaczyłem, że oboje nie żyją i zadzwoniłem na 911.
– Znał pan którąś z ofiar?
– Nie. – Watson stanowczo pokręcił głową.
– Kiedy to mniej więcej było?
– Jakieś półtorej godziny temu. Koło piątej – odparł mężczyzna, spoglądając na zegarek. – Przyjeżdżam wcześnie, żeby zacząć łowić przed świtem. Kiedy tędy przejeżdżałem, było jeszcze ciemno, ale poświeciłem latarką, jak zawsze, i jak już mówiłem, coś tu było nie tak. Często tędy jeżdżę, więc wiem, jak to zwykle wygląda. Pomyślałem sobie, że lepiej sprawdzę, co jest.
– I wszedł pan do środka.
– Zgadza się. – Watson zmarszczył nos, jakby na wspomnienie odoru, który kłosił się w chacie. – W życiu czegoś takiego nie widziałem.
– Wie pan, do kogo należy to miejsce?
– Teraz nie. Kiedyś chata należała do faceta nazwiskiem Bud Oxbow. Czasem wędkowaliśmy tu razem.
– Gdzie jest teraz Oxbow?
– Przeszedł na emeryturę i przeprowadził się na północ, gdzieś koło Chicago. Jakieś pięć czy sześć lat temu. Nigdy tu nie mieszkał, tylko przyjeżdżał na ryby i przesiadywał w Lottie’s Diner. Tam się poznaliśmy. – Watson podrapał się po głowie. – Chyba wspomniał coś, że odziedziczył tę chatę po wuju, ale nie jestem pewny.
Montoya wypytał Watsona jeszcze raz, ale usłyszał to samo, co za pierwszym razem. Zwolnił go więc, zamienił jeszcze parę słów ze śledczymi przed chatą i doszedł do wniosku, że niczego więcej się tu nie dowie. Wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku miasta.
Zapowiadał się wspaniały dzień. Dwa trupy, a był dopiero polanek.
Rozdział 4
Jeszcze tylko kilometr – obiecała sobie Abby. Biegła truchtem wzdłuż drogi. Serce waliło jej jak młotem, bolały ją łydki, sportowe buty zapadały się w miękki asfalt. Pot zalewał jej oczy. Postanowiła, że pójdzie pobiegać, choć pogoda zmieniała się szybko i słońce zasłoniły już gęste, ciemne chmury. Nie biegała od trzech tygodni i teraz mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa. Zacisnęła jednak zęby i biegła dalej.
Kiedy mieszkała w Seattle, biegała przynajmniej trzy razy w tygodniu, ale w Nowym Orleanie panowały zwykle upały, a ulica, przy której mieszkała, była tak wąska, że z trudem mijały się na niej samochody. Abby znajdowała więc zazwyczaj jakąś wymówkę, by odpuścić sobie pracę nad kondycją.
Ale koniec z tym.
Dzień urodzin był kamieniem milowym; postanowiła, że bez względu na to, czy mieszka tu, czy z Alicią nad zatoką, nie pozwoli sobie na utratę formy. Paliło ją w płucach i dostała kolki, ale dobiegła aż do skrzynki pocztowej Pomeroyów, a więc pokonała całe pięć kilometrów.
Zwolniła, mijając masywną bramę i ogrodzenie z kutego żelaza, oddzielające multimilionera od ciekawskich. Charles Pomeroy, razem ze swoją czwartą żoną, mieszkał w rezydencji przywodzącej na myśl Przeminęło z wiatrem, którą otwierał dla publiczności dwa razy w roku: na Boże Narodzenie i Mardi Gras. Poza tymi dwoma dniami Abby nigdy nie bywała u swoich sąsiadów. Obracała się w innych kręgach niż Vanessa Pomeroy.
Od bramy dobiegło ją groźne warczenie. Rottweiler Pomeroyów, wielki pies z karkiem niedźwiedzia, krążył za ogrodzeniem i wkrótce zaczął szczekać jak oszalały.
Daj spokój, pomyślała Abby, i ruszyła szybkim krokiem w stronę domu. Zatrzymała się przy tabliczce na sprzedaż bez pośredników i oparła o słupek, rozciągając napięte mięśnie nóg. Była zmęczona, ale czuła się dobrze, jakby rzeczywiście udało jej się zrobić dla siebie coś dobrego.
Telefon Maury’ego wytrącił ją z równowagi. Co też zamierza jej były mąż?
– To nie twoja sprawa – powiedziała na głos i wróciła do domu.
Całe rano sprzątała i odbierała telefony w sprawie sprzedaży domu. Potem poszła pobiegać, o wpół do drugiej miała spotkanie z klientami w studiu, następnie czekały ją dwie wizyty osób zainteresowanych domem. Para, która widziała dom poprzedniego wieczoru, chciała obejrzeć go jeszcze raz. Drugi potencjalny nabywca był samotnym mężczyzną.
Dobra wiadomość.
Wyjmowała gazetę ze skrzynki, kiedy zza rogu wyszedł Ansel, z myszą w zębach.
– Co ty tu masz, na litość boską? – spytała. Mały gryzoń żył jeszcze i popiskiwał cicho. – Puść ją! No już. I nie przynoś jej tu więcej, ani żywej, ani bez głowy.
W tej chwili usłyszała nadjeżdżający samochód. Odwróciła się i zmarszczyła brwi. Policja. Jak to zawsze mawiał jej ojciec? Policja przyjeżdża tylko z dwóch powodów, a żaden z nich nie jest dobry.
Albo ktoś umarł.
Albo zaraz cię aresztują.
Zaschło jej w ustach.
Kątem oka dostrzegła, że myszy udało się uciec w krzaki. Ansel rzucił się w pościg, ale Abby skupiła się teraz wyłącznie na policyjnym samochodzie i człowieku, który z niego wysiadał.
Był dość wysoki i mocno zbudowany, miał czarne włosy i ostre rysy, jakby w jego żyłach płynęło trochę indiańskiej krwi, choć sprawiał wrażenie Latynosa. Nosił małą, starannie przystrzyżoną bródkę, w jednym uchu połyskiwało złote kółeczko.
– Abby Gierman? – spytał, zdejmując ciemne okulary. Miał czarne przenikliwe oczy i gęste brwi. Nie wyglądał jak gwiazda Hollywood, ale na swój sposób był bardzo przystojny.
– To ja.
Mrużył oczy w świetle słońca, ale wyraz jego twarzy mówił sam za siebie: przynosił złe wieści. Prawdopodobnie najgorsze z możliwych.
Pomyślała o ojcu, umierającym powoli na raka i rozedmę płuc, i poczuła, jak zaczynają jej drżeć kolana.
– Ale nazywam się Chastain. Abby Chastain.
Mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyjął odznakę.
– Kiedyś jednak nazywała się pani Gierman – powiedział. – Detektyw Reuben Montoya, Departament Policji w Nowym Orleanie – dodał. Lśniąca w słońcu odznaka potwierdziła jego słowa.
– Ma pan do mnie sprawę? – zapytała.
– Niestety tak. Może wejdziemy do środka?
– O co chodzi? – Nagle przypomniała sobie wczorajszą rozmowę z Maurym. Maury niepokoił się o Nicka. Aten policjant nazwał ją nazwiskiem byłego męża. Czyli jednak to nie ojciec! – O Boże, chodzi o Nicka – wyszeptała, zakrywając usta dłonią. – Co się stało?
– Nie żyje. Bardzo mi przykro.
Abby wydała cichy okrzyk, nogi nagle ugięły się pod nią. Montoya błyskawicznie chwycił ją pod ramię. Zamknęła oczy, które nagle wypełniły się łzami.
Nie żyje? Nick nie żyje? Niemożliwe! Przecież dopiero z nim rozmawiała, kłóciła się, dwa dni temu. Zamrugała, chcąc powstrzymać gorące, niechciane łzy.
– Nie… nie wierzę…
Ale twarz Montoi mówiła wyraźnie, że to prawda, a nie kolejny wygłup Nicka, który miał mu przysporzyć popularności.
– Przykro mi – powtórzył i puścił jej ramię, jakby nagle się zorientował, że jednak nie zemdleje. – Skąd pani wiedziała, że mówię o Nicku Giermanie?
Abby wzruszyła ramionami, żałując w głębi ducha, że ostatnia rozmowa z byłym mężem zakończyła się kłótnią.