Выбрать главу

– Oho, dokąd to się dzisiaj wybierasz?

– Chciałbyś wiedzieć. – Dziewczyna mrugnęła do niego łobuzersko, zamknęła torbę i wskazała głową kuchnię. – Pies jest tam. Próbowałam go wcisnąć i Brinkmanowi, ale nie chciał o tym słyszeć; zdaje się, że nie przepada za zwierzętami.

– Pojechał już?

– Jakieś piętnaście minut temu. Chce pojechać z tobą do Baton Rouge obejrzeć pokój tej dziewczyny w akademiku.

Montoya z trudem wytrzymywał towarzystwo Brinkmana, ale nie miał wyboru, dopóki Bentz nie wróci do pracy. Rock Bentz był jego partnerem i choć miał już swoje lata, był znacznie lepszy od zarozumialca Brinkmana.

Santiago przeszła przez kuchnię do małego pomieszczenia, gdzie obok pralki siedział w zagrodzie duży brązowy labrador.

– Czeka na spacer – powiedziała Santiago.

– Nie wątpię – mruknął Montoya. – Jak się masz, mała? – spytał, a pies szybko podniósł głowę. – Chyba chce wyjść. – Otworzył zagrodę. Labrador wyskoczył z niej szybko, dysząc z nadzieją, i przewrócił miskę z wodą.

– Dobrze, że już skończyłam z tym pomieszczeniem – mruknęła Santiago.

Montoya wziął wiszącą na ścianie smycz i przypiął ją do obroży.

– No, spokój, spokój! Chyba ją wyprowadzę.

– Dobry pomysł. – Santiago uśmiechnęła się ironicznie. – Doskonały. Przy okazji, do psa mówi się „siad” albo „leżeć”.

– A tam znaleźliście coś ciekawego? – spytał, wychodząc na niewielki dziedziniec przed domem.

– Niewiele. Byłeś tam już. Żadnych śladów walki.

– I ciągle nie ma jego samochodu.

To nie było pytanie. Garaż stał pusty, Montoya już zdążył to sprawdzić.

– Tak.

– A rzeczy osobiste? Ubrania. Biżuteria.

– Wygląda na to, że nikt tu nie grzebał. Mieszkanie jest… eleganckie. Urządzone z klasą. Słuchałam parę razy audycji Giermana i uznałam, że to jakiś obsceniczny homofob i mizogin, zwariowany na punkcie broni, w tym ostatni coś może być. Chcesz, żebym odwiozła psa?

– Dam sobie radę. – Otworzył samochód i labrador niechętnie wszedł do środka.

– O? – Santiago wydawała się zaskoczona, ale zaraz spojrzała na niego znacząco. – Nic nie mów. Była żona Giermana jest sama i dobrze wygląda? Jezu Montoya, kiedy ty się nauczysz?

– Czego? – spytał, ale ona tylko się roześmiała.

– Świetnie. Odwieź psa! – Otworzyła drzwi swojego samochodu, a Montoya wrócił do mieszkania, żeby jeszcze raz się rozejrzeć.

Miała rację. Mieszkanie było czyste, uporządkowane. Lśniące drewniane podłogi, nowoczesne meble, abstrakcyjne obrazy na ścianach.

W sypialni na górze ubrania wisiały porządnie na wieszakach, w kasetce na biżuterię leżało kilka par spinek do mankietów, parę pierścionków i spinki do krawata. Na toaletce stały zdjęcia Giermana w stroju narciarskim, na tle gór, i na żaglówkach.

W łazience obok było czysto, mimo że pomieszczenie zostało przeszukane przez ekipę śledczą. Wanna, umywalka i baterie lśniły, jakby niedawno dokładnie wyszorowała je jego dziewczyna albo sprzątaczka, chyba że Gierman sam zajmował się sprzątaniem.

Co wydawało się mało prawdopodobne.

Montoya otworzył szafkę. Żadnych męskich magazynów w stylu „Playboya”. Tylko kilka katalogów firm produkujących ekskluzywne meble i galerii sztuki, kwartalnik poświęcony narciarstwu, „Golf Digest” i egzemplarz „Men’s Health”.

Wyglądało na to, że publiczny wizerunek Giermana był tylko maską. Albo był on bardzo złożonym człowiekiem.

Druga sypialnia służyła mu za pokój do ćwiczeń i gabinet w jednym. Nie było tam łóżka ani nawet rozkładanej kanapy, tylko biurko, komputer, telewizor z DVD i sprzęt muzyczny. Pod ścianą leżały ciężarki i ławeczka, na półkach stały płyty kompaktowe, głównie jazz, rock i muzyka klasyczna.

Teraz komputer został wybebeszony, a z segregatorów na biurku wyjęto zawartość, która zapewne czekała już na biurku Montoi.

Brinkman był dupkiem, ale bardzo dokładnym.

Poruszał się bezszelestnie, zostawiając zapalone lampy tam, gdzie korytarze się krzyżowały. Mdłe światło ukazywało fragmenty lśniących niegdyś, czystych ścian, pociemniałych teraz i zaplamionych. Na kaflach, którymi wyłożono tę część szpitalnych piwnic, od lat zbierał się kurz i brud. Pomieszczenia te zawsze były zamknięte na klucz, nigdy nie docierało tu światło dnia i niewiele osób wiedziało, co się tu dzieje. A ci, którzy o tym wiedzieli, trzymali język za zębami i mieli nadzieję, że zło, którego się tu dopuszczano, zostanie zapomniane.

O, bardzo się mylili.

Nic nie zostało zapomniane.

Ani wybaczone.

To matka udzieliła mu tej cennej lekcji.

Zapalił kolejną lampę i skręcił. Otworzył drzwi kluczem i wszedł do pokoju bez okien. Stał tam mały, otwarty sekretarzyk, składający się z blatu i mnóstwa niewielkich półeczek i szufladek, w których przechowywał swoje skarby.

Wyjął z kieszeni pierścionek, mały złoty krążek z czerwonym kamieniem. Przez chwilę trzymał go w palcach, wspominając dziewczynę, która go kiedyś nosiła. Oblizał wargi. Była idealna… niczego nieświadoma. Zauważył na pierścionku krew. Tym lepiej.

Przypomniał sobie, jak wkładał rewolwer w jej dłoń. Przycisnął brzuch do jej gładkich pleców… nacisnął spust… dziewczyna osunęła się na ziemię.

Teraz, myśląc o jej młodym, drżącym ciele, znowu ogarnęła go paląca żądza.

Ale wiedział, że ten ból jest ceną, jaką sam musi zapłacić.

Powoli wypuścił powietrze z płuc i zauważył, że ściskał pierścionek tak mocno, iż metalowe kółko wbiło mu się w palce. Skarcił się w duchu. Jeszcze nie czas. Jeszcze nie.

Zły z powodu własnej słabości włożył pierścionek do szufladki, a potem wyjął z kieszeni zegarek i położył go obok.

Idealnie, pomyślał. Zrobił pierwszy krok, choć czeka go jeszcze daleka droga. To, co zamierza, wymaga czasu; tak wielu jest tych, którzy muszą zapłacić za swoje czyny.

Z górnej półki zdjął czarny album i zaczął przerzucać strony wypełnione zdjęciami, wycinkami z gazet i artykułami.

Uśmiechnął się, spoglądając na fotografie, ale uśmiech zniknął z jego twarzy, kiedy dotarł do portretu Faith Chastain. Delikatnie dotknął zdjęcia palcem i zacisnął zęby, przypominając sobie, jaka była, kiedy żyła. I kiedy umarła.

Zamknął album ze złością i wsunął go na miejsce, a później zatrzasnął też sekretarzyk. Nie ma teraz na to czasu. Czeka go wiele pracy.

Dopiero rozpoczął swoje dzieło.

Rozdział 6

Wszyscy tutaj, w WSLJ, jesteśmy głęboko wstrząśnięci – mówił dyskdżokej. – I wszystkim nam będzie bardzo brakować Nicka Giermana. Ten człowiek jeszcze za życia stał się legendą…

Bez przesady, pomyślała Abby i wyłączyła radio.

– Teraz rozpocznie się proces kanonizacji – mruknęła do Anselma, który siedział na oparciu kanapy i wpatrywał się w kolibra, posilającego się w karmniku. – Niewiarygodne.

Za oknem rozległ się chrzęst opon na podjeździe. Ansel stracił zainteresowanie kolibrem, zeskoczył z kanapy i ruszył do drzwi.

– Co? – Abby spojrzała w okno.

Przyjechał detektyw Montoya. Z Hershey. Serce Abby zabiło mocniej. Naprawdę tęskniła za tym psem. Otworzyła drzwi, wpuszczając do domu powiew rozgrzanego, październikowego powietrza.

Hershey parła do przodu, szeleszcząc opadłymi liśćmi. Detektyw Montoya biegł truchtem za nią, trzymając naprężoną smycz w wyciągniętej ręce. Podniósł wzrok, zauważył Abby i uśmiechnął się do niej.