Jeden sygnał.
Przyspieszył kroku.
Drugi sygnał.
Cholera, czyżby jednak postanowiła wypuścić najpierw psa?
Trzeci sygnał.
Nie odbierała. Do diabła, pewnie już jest przy drzwiach. Zaczął biec.
Czwarty dzwonek. Cholera!
Kliknięcie. Serce podeszło mu do gardła.
– Cześć, tu Abby. Zostaw wiadomość.
Rozłączył się, włożył telefon do kieszeni i biegł dalej przez las. Był szybki, ćwiczył regularnie. Nie, nie pozwoli na to, żeby jakiś głupi pies popsuł mu szyki. Samochód zostawił prawie dwa kilometry dalej, za szopą, przy opuszczonym tartaku.
Mimo ciemności nie potrzebował latarki. Przemierzył tę drogę wiele razy. Zwolnił przy ogrodzeniu rezydencji Pomeroya i minął ją najciszej jak potrafił. Spodziewał się, że rottweiler Pomeroyów zaraz zacznie szczekać.
Jeszcze jeden głupi pies, z którym trzeba będzie się rozprawić.
Ale pies się nie pojawił.
Przyspieszył znowu, przeszedł przez ulicę i wszedł na ścieżkę prowadzącą do tartaku. Po chwili był już przy samochodzie, mokry od deszczu i spocony. Nie dlatego, że biegł, ale dlatego że tak niewiele brakowało, by go zauważyła.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i odetchnął z ulgą. Nie włączył świateł. Jeszcze nie. Na wypadek, gdyby ktoś był w pobliżu.
Furgonetka trzęsła się i podskakiwała na wyboistej drodze. Musiał się zatrzymać, wyjść, żeby otworzyć bramę, i potem jeszcze raz, żeby ją za sobą zamknąć. Wcześniej zmienił w niej zamek i teraz używał własnego klucza.
Doskonała kryjówka dla tego samochodu.
Wyjechał na główną drogę i włączył radio.
– …Dziś także będziemy wspominać Nicka Giermana. Wszyscy tu, w WSLJ i, jak sądzę, wszyscy w Nowym Orleanie, jesteśmy wstrząśnięci i głęboko zasmuceni tym, co się stało. Dlatego prosimy tych, którzy nas słuchają, aby jeśli coś wiedzą, pomogli policji w odnalezieniu sprawcy zbrodni. Czekamy na telefony. Będziemy także na bieżąco podawać wszelkie informacje dotyczące tej sprawy. A teraz przedstawimy fragmenty ulubionych programów Nicka…
Wyłączył radio. Hołd dla Giermana był żałosny, ale dzięki temu ludzie ciągle jeszcze słuchają o jego śmierci. To dobrze. Obywatele Nowego Orleanu są „wstrząśnięci i zasmuceni”. Doskonale. Już czas. Najwyższy czas.
Słuchajcie radia jutro, pomyślał. Jutro dostarczy im dwóch nowych ofiar.
Które już na niego czekają.
Rozdział 7
Montoya zamknął drzwi pokoju na klucz i zszedł z Brinkmanem do holu. Brinkman wyszedł na papierosa, a Montoya odszukał niewielki gabinet, w którym za ciężkim dębowym biurkiem siedziała dziekan Usher. Po drugiej stronie biurka siedziała tęga dziewczyna o kruczoczarnych, farbowanych włosach i brzydkiej cerze, częściowo ukrytej pod bardzo jasnym, niemal białym podkładem. Miała na sobie długą czarną sukienkę, czarne koronkowe rękawiczki bez palców i czarne wysokie buty. Spojrzała na Montoyę wrogo, nerwowo poruszając nogą.
– Ophelio, to jest detektyw Montoya. – Pani Usher patrzyła jeszcze przez chwilę na drzwi, najwyraźniej oczekując Brinkmana. – Detektywie Montoya, to Ophelia Ketterling.
– O, po prostu O – poprawiła dziewczyna.
Montoya zajął jedyne wolne krzesło obok dziewczyny.
– Detektyw Brinkman zaraz przyjdzie – wyjaśnił – ale możemy już zacząć. Rozmowa będzie nagrywana. Nie masz nic przeciw temu?
Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami. Jakby nic jej to nie obchodziło.
– Wszystko jedno.
– Dobrze. – Montoya wyjął z kieszeni dyktafon i postawił go na biurku.
Pani Usher spojrzała na urządzenie takim wzrokiem, jakby to był wściekły pies, ale nie podjęła tematu.
– Obaj panowie są z Departamentu Policji w Nowym Orleanie i chcą ci zadać kilka pytań. Chodzi o Courtney.
– Chyba o Mary? – odpaliła dziewczyna, ożywiając się nieco. – Przywiązywała do tego imienia wielką wagę.
Pani dziekan z irytacją zacisnęła wargi.
– Po prostu odpowiadaj na pytania.
– Jakie pytania? – Ophelia rzuciła Montoi powłóczyste spojrzenie spod ciężkich od czarnego tuszu rzęs. Wydawała się śmiertelnie znudzona.
– Przede wszystkim czy chodziła na randki? Spotykała się chłopcami?
Ophelia prychnęła z pogardą.
– Nie, z nikim poza Jezusem.
– Ophelio! – Pani Usher straciła cierpliwość. – To formalne przesłuchanie. Twoje słowa są nagrywane.
– Cóż, taka jest prawda. O niczym innym nie mówiła. Bóg, Jezus i ten cały Duch Święty. Była stuknięta. Ciągle chrzaniła, że obiecała siebie Bogu, że jest oblubienicą Boga i że nie może się doczekać chwili, kiedy wstąpi do zakonu. Twierdziła, że poszła do college’u tylko na życzenie rodziców.
– A co ty o tym sądzisz?
– A jak pan myśli?
Montoya zauważył, że w jedno nozdrze miała wpięty kolczyk z czerwonym kamieniem, a na jej szyi wisiała na rzemyku mała buteleczka z jakimś ciemnym płynem. Dziewczyna wzięła ją do ręki i podniosła do światła.
– Na to pan patrzy? Chce pan wiedzieć, co to jest? – Uniosła jedną brew. – W porządku. To krew.
– Dość tego! – Pani Usher sięgnęła do dyktafonu. – Wyłączmy to chociaż na chwilę.
Ophelia się uśmiechnęła. Wargi miała pociągnięte błyszczącą, fioletową kredką.
– Nie wyłączajmy. Chcę to już mieć za sobą. Przy okazji – dziewczyna potrząsnęła buteleczką – to ludzka krew.
Zalatujący dymem papierosowym Brinkman wszedł do pokoju i stanął przy drzwiach.
Ophelia najwyraźniej postanowiła wszystkich zaszokować. Montoya czekał spokojnie, aż pokaz dobiegnie końca.
– To oczywiście nie jest ludzka krew. – Pani Usher pobladła i zacisnęła dłonie. – W szkole obowiązują przepisy dotyczące…
– Nie, nie ma takich przepisów. To moja krew i mogę ją wszędzie ze sobą nosić, w moim ciele, butelkach czy fiolce. Poza tym to rzadka grupa krwi – dodała dziewczyna z dumą. – AB Rh-.
Brinkman odchrząknął. Wydawał się zakłopotany.
– Wracając do twojej koleżanki z pokoju – podjął Montoya – możesz nam powiedzieć, kiedy ostatnio widziałaś Courtney?
Tym razem Ophelia go nie poprawiła.
– W dniu, kiedy zginęła, nic szczególnego się nie działo. Przygotowywała się do wyjścia do biblioteki, jak zawsze… Miała plecaczek, włożyła strój do biegania… zawsze go wkłada… to znaczy wkładała, kiedy chciała biegać po zajęciach
– Zachowywała się normalnie?
– Normalnie? Też coś! W ogóle nie była normalna. Ale jeśli chodzi o to, czy zachowywała się tak jak zwykle, to owszem. Była taka, jak zawsze. Pieprzona świętoszka.
– Ophelio – powiedziała pani Usher ostrzegawczo.
– Mam na imię O, pamięta pani?
– O której wyszła tamtego dnia? – spytał Montoya.
Ophelia poruszyła się na krześle.
– Nie jestem pewna, ale po obiedzie, jeśli tak można nazwać to, co nam tu podają. – Skrzywiła się i wzruszyła ramionami.
– Więc był już wieczór?
– Tak, było ciemno… Mogło być koło siódmej, może wpół do ósmej.
– O której zazwyczaj wracała?
– Przed północą… tak mi się wydaje.
– Wiesz może, czy się z kimś spotykała?
Ophelia pokręciła głową i zawinęła pasmo czarnych włosów wokół palca.
– Nie wiem. Nie sądzę. Była typem samotnika. Mówiłam już. Interesowała ją tylko religia. Była stuknięta.
– Ale przecież musiała mieć przyjaciół.