Выбрать главу

Jak jednak zdołałaby obmyślić skomplikowany plan zabójstwa w tak krótkim czasie? Nie udałoby się jej nawet wynająć płatnego zabójcy. I po co miałaby zabijać Courtney LaBelle? Nie, to niemożliwe.

Teoria Brinkmana nie trzyma się kupy i tyle.

– Do diabła z tym wszystkim – mruknął i stanął na światłach, spoglądając we wsteczne lusterko. – Musisz być obiektywny – powiedział do siebie surowo.

Kiedy światła się zmieniły, minął dwie ostatnie przecznice i zatrzymał samochód na parkingu przed policyjnym budynkiem.

Kobiety zawsze były problemem.

Lubił je.

A one lubiły jego.

Po prostu.

Tak było do chwili, kiedy poznał Marthę. Przez krótki czas należał tylko do niej.

Ale to już przeszłość, pomyślał, szybko pokonując schody. Wszedł do biura wydziału zabójstw i natychmiast natknął się na Brinkmana, który zmierzał właśnie do drzwi, pospiesznie wkładając marynarkę. Brinkman zatrzymał się, znalazł papierosa w jednej z kieszeni marynarki i włożył go do ust.

– Wiesz nad czym się zastanawiam? – zagadnął. – Dlaczego nikt w tej cholernej sprawie nie nosi własnego imienia? Courtney chce, żeby nazywać ją Mary, jej stuknięta koleżanka to O… O co w tym wszystkim chodzi?

– Nie mam pojęcia.

– Zaraz, zaraz, nawet ty chciałeś kiedyś, żeby mówić na ciebie Diego, prawda? Kiedy się wybierałeś na kobitki?

Montoya doszedł do wniosku, że lepiej nie informować Brinkmana o tym, że jego ciotka nazywa go Pedro. Wszystko było już i tak wystarczająco skomplikowane.

Brinkman ruszył w dół schodami, szukając w kieszeniach zapalniczki.

– Przy okazji – zawołał jeszcze przez ramię – Bentz wrócił. Szukał cię. Myślę, że przejmie moją działkę – dodał bez cienia żalu. Chyba jednak nie lubił Montoi. Z wzajemnością.

Brinkman zbiegł na dół, a Montoya podszedł do swojego biurka, sprawdził wiadomości, wydrukował raporty Bonity Washington i wpiął je do segregatora. Potem wsadził segregator pod pachę, wziął dwie filiżanki z kawą z małej kuchni i poszedł do biura Bentza.

Bez pukania pchnął uchylone drzwi ramieniem. Rick Bentz siedział przy biurku, na którym leżało mnóstwo papierów i stały fotografie jego żony i córki.

– Hola, mi amiga – powiedział z uśmiechem. Był potężnym mężczyzna który walczył z nadwagą, tłukąc codziennie w worek treningowy. Sprawiał wrażenie człowieka łagodnego usposobienia, ale bywał wybuchowy, zwłaszcza jeśli ktoś wszedł w drogę jego córce, Kirsti, obecnie dwudziestopięcioletniej, albo Olivii, od kilku lat jego żonie. – Como es usted?

– Chyba chciałeś powiedzieć amigo. Jestem mężczyzną. Varon! Rozumiesz? Soy un hombre, para el motivo del Dios! Przetłumaczyć? Jestem facetem, na litość boską!

Bentz spojrzał wymownie na kolczyk w uchu Montoi i uśmiechnął się krzywo.

– Skoro tak mówisz…

– No dobra, nie zaczynaj znowu.

– To tylko tak, na przełamanie lodów, hombre. Wróciłem na stare śmieci. – Upił łyk kawy i podniósł filiżankę. – Gracias.

– A ja już myślałem, że rozbiłeś bank w Vegas. – Montoya także upił łyk kawy i oparł się o szafkę z dokumentami, na której dogorywał kaktus w doniczce. – Byłem pewien, że wygrałeś majątek w karty, wpadłeś tu tylko zabrać swoje rzeczy i pożegnać się ze starymi kumplami.

– Właśnie tak było – zaśmiał się Bentz. – Tyle że to była ruletka. Jestem teraz tak bogaty, że mógłbym kupić Asę Pomeroya i Gregory’ego Raya Furlougha razem wziętych.

– A więc zostałeś nowym panem Trumpem…

– Jasne. – Bentz rozparł się na krześle, które zaskrzypiało żałośnie.

– Wiesz, że Trump ma na imię Donald, prawda? Myślę, że tak cię będziemy od dziś nazywać.

Bentz parsknął śmiechem, a Montoya poczuł się lepiej niż kiedykolwiek, odkąd zaczęła się ta historia z podwójnym morderstwem. Z Brinkmanem nie pracowało mu się tak dobrze; Bentz był inteligentniejszy i milszy w obejściu. Spokojniejszy. Równoważył impulsywność Montoi.

– A więc, Donaldzie – powiedział – przydałby mi się nowy komplet opon. Najlepiej ferrari, ale może być też porsche.

– Będę o tym pamiętał – odparł Bentz. – Zbliża się Boże Narodzenie. – Sięgał do szuflady, wyjął fiolkę ze środkiem na nadkwasotę i połknął jedną tabletkę, a potem pochylił się w stronę ekranu komputera, na którym widniały zdjęcia z miejsca zbrodni. – A teraz powiedz mi coś więcej o tej sprawie. Widziałem już raporty wstępne. Masz coś jeszcze?

Montoya podał mu segregator i opowiedział o swoich przypuszczeniach.

– Z jednej strony nie mamy podejrzanych, bo nie wpadliśmy na trop nikogo, kto chowałby urazę do Courtney LaBelle. Była dziewicą, zamierzała wstąpić do zakonu Naszej Pani od Cnót.

– Ale z drugiej strony – przerwał mu Bentz – ofiarą jest też Nick Gierman, który miał mnóstwo wrogów, poczynając od mniejszości seksualnych, a na grupach religijnych kończąc, bo w swoich programach obrażał, kogo się dało.

– Zgadza się.

– Narzędzie zbrodni?

– Rewolwer, który Courtney LaBelle dostała od swojego ojca. W kampusie nikt o nim nie wiedział. Sprawdziłem to dzisiaj. Nawet jej współlokatorka, niejaka O, nie miała o tym pojęcia.

– Cóż, ktoś jednak wiedział.

– Tak. – Montoya podrapał się po brodzie. – Wiesz, to dziwne. Dziewczyna nosi pierścionek na znak, że postanowiła poświęcić swoje dziewictwo Bogu, a ojciec daje jej rewolwer na wypadek, gdyby musiała się bronić. – Zmarszczył brwi. – Bóg i broń jakoś do siebie nie pasują.

– Mylisz się. Pomyśl o wyprawach krzyżowych albo o tym, co się dzieje na Bliskim Wschodzie. Religia i pieniądze to źródło wszystkich wojen.

– Zostałeś, jak widzę, filozofem.

– Filozofem, który przypadkiem wygrał fortunę w ruletkę. – Bentz błysnął zębami w uśmiechu i sięgnął po okulary do czytania. Przez chwilę przyrzucał kartki raportów wpięte do segregatora. – Masz coś jeszcze?

Montoya powiedział mu wszystko, co wiedział na temat alibi osób, które były jakoś powiązane z ofiarami, i o braku śladów na miejscu zbrodni. Ciągle trwały badania odcisków opon w pobliżu chaty, szukano też producenta butów, których ślady odkryto. To pozwoliłoby odnaleźć osoby, które kupiły takie buty w rozmiarze dwanaście w ciągu kilku ostatnich lat. Żmudna procedura, ale konieczna.

Powiedział też Bentzowi o sukni ślubnej i ciemnym włosie znalezionym na tkaninie.

– Włos jest teraz w laboratorium DNA. Miejmy nadzieję, że należał do kogoś, kto znał obie ofiary.

Bentz zmarszczył brwi. Obaj wiedzieli, że zajmie to mnóstwo czasu, obaj też nie wierzyli, że ofiary zostały wybrane przypadkowo. Morderstwo zbyt dobrze zaplanowano.

– Oto pytanie, kto mógł pragnąć śmierci Giermana i Courtney LaBelle – powiedział Bentz. Sięgnął znowu do szuflady, wyjął paczkę miętowej gumy do żucia i wyciągnął ją w stronę Montoi.

– Nie, dzięki.

– Nadal nie palisz? – spytał Bentz, wkładając gumę do ust.

– Tak.

– I jak się czujesz?

– Świetnie – warknął Montoya. Za nic nie przyznałby się przed Bentzem, że chwilami miał ochotę oddać pięć lat życia za jednego papierosa.

Bentz uniósł z niedowierzaniem brwi, ale nic nie powiedział.

– Przemyślmy to jeszcze raz. Ostatnimi osobami, które widziały Courtney LaBelle, były jakieś dzieciaki, które wchodziły do biblioteki, kiedy ona z niej wychodziła, tak?