Eleanor spojrzała na niego zimno i Montoya zorientował się, że stąpa po cienkim lodzie, ale było mu wszystko jedno. Najwyżej zostanie wezwany na dywanik. I co z tego? Był tam już nieraz.
Zabrał list w woreczku i wyszedł z budynku. Miał tylko nadzieję, że tępy, tchórzliwy dyskdżokej nie utrudnił mu śledztwa.
Gina zapięła pas i poruszyła się w samolotowym fotelu z niezadowoleniem. Wydała na bilet mnóstwo pieniędzy, a dostała miejsce między kobietą z dzieckiem, która siedziała przy oknie, a potężnym, ważącym chyba tonę facetem. Mężczyzna wiercił się ciągle, muskając Ginę ramieniem, i choć nie cierpiała na żadną fobię, nie lubiła, kiedy dotykali ją obcy ludzie. Nie lubiła tego i już.
Spojrzała nieufnie na koc i poduszkę, wsunięte między siedzenia. Miała nadzieję, że ten, kto używał ich wcześniej, nie miał wszy ani nie chorował akurat na grypę czy coś gorszego. Musi się wyspać ze względu na to, co będzie musiała zrobić, kiedy wyląduje. Bo wtedy rozpęta się piekło. Gina znała swoją siostrę i wiedziała, jak Abby zareaguje, kiedy w końcu pozna prawdę.
Zawsze czuła, że Bóg, czy też los, czuwa nad nią i daje jej wskazówki co do tego, jak powinna postępować. Często wskazówki te przekazywali jej inni ludzie… na przykład Nick Gierman wiele lat temu, kiedy powiedział jej, że nie może przestać o niej myśleć i że to jakaś kosmiczna siła kazała mu pójść za nią do jej samochodu tamtego ciepłego majowego popołudnia. Był już wtedy zaręczony z jej siostrą, ale nie potrafiła się mu oprzeć.
Ale później zawsze bardzo źle się z tym czuła.
A teraz nadszedł czas, by pojednała się ze swoją małą siostrzyczką.
Czyż astrolog nie powiedział wyraźnie, że to doskonały moment, że układ ciał niebieskich jej sprzyja? A na wypadek, gdyby to nie wystarczyło, otrzymała jeszcze inny znak: ten anonimowy list. Bez adresu zwrotnego. Napisany drukowanymi literami. Z pieczątką z Nowego Orleanu.
WRACAJ DO DOMU. PATRICIA CIĘ POTRZEBUJE.
Tak, trudno chyba o wyraźniejszy znak. Czy to Abby napisała ten list i wstydziła się go podpisać? I nazwała się swoim drugim imieniem, tym, którego czasami używała ich matka? Imieniem babci ze strony matki? A może list wysłał ktoś inny, ktoś, kto znał Abby na tyle dobrze, by używać jej drugiego imienia?
Znakiem ostatecznym była śmierć Nicka. Jak mogłaby zignorować coś takiego?
Dwóch rzeczy była pewna.
Nadszedł czas, by wrócić do Nowego Orleanu.
I czas, by powiedzieć siostrze prawdę.
Gina złożyła ręce i odmówiła krótką modlitwę, prosząc Boga, by pozwolił jej podążać we właściwym kierunku i dokonać dobrego wyboru.
Zamknięto drzwi samolotu, stewardesa poprosiła pasażerów o wyłączenie przyrządów elektronicznych. Mężczyzna siedzący obok Giny wyłączył telefon komórkowy i zaczął wpychać torbę podróżną pod siedzenie.
– Przepraszam – mruknął, ocierając się o Ginę.
Uśmiechnęła się do niego promiennie, ale myślała tylko o tym, co czeka ją na miejscu. Kiedy samolot zaczął nabierać prędkości, rozbolała ją głowa.
Warto znieść to wszystko, pomyślała. Trzeba zamknąć przeszłość, to przyniesie ulgę. Przecież tego właśnie chce Abby, prawda? Czy nie powtarzała i zawsze, że musi poznać prawdę i uporać się z nią raz na zawsze?
Boże, gdyby wiedziała, o co prosi!
Dowie się tego już wkrótce. Przygotuj się, Gino.
Nie będzie łatwo.
Montoya prowadził samochód w ulewnym deszczu, zaciskając zęby ze złości. Minęło już kilka godzin od czasu jak rozmawiał z tym szczurem, Maurym Taylorem, ale ciągle wszystko się w nim gotowało. Zostawił list w laboratorium, pogadał z Bentzem i Zaroster.
Ale nie dowiedział się niczego o sukni ślubnej.
Na miejscu pierwszej zbrodni nie znaleziono żadnych odcisków palców, podobnie jak w bmw Giermana i buicku Hannah Jefferson. W każdym razie żadnych odcisków nienależących do rodziny i przyjaciół ofiar.
Samochodu Charlesa Pomeroya nie znaleziono.
Ciągle analizowano zdjęcia, które zrobił na ceremonii pożegnalnej.
Czarny włos z sukni ślubnej należał do mężczyzny i znajdował się teraz w laboratorium DNA. Na razie jednak i tak nie było z czym go porównać, niewiele więc było z niego pożytku. Chyba że coś się wydarzy.
Montoya westchnął, rozmyślając o tym, czego się dotychczas dowiedział.
Ofiary zamordowano z broni należącej do kobiety, układ ciał miał sugerować, że było to morderstwo i samobójstwo. Oczywiście było to zrobione nie dość dobrze, by policja dała się nabrać. Morderca prawdopodobnie o tym wie. Bawił się z nimi, dawał im coś do zrozumienia; Montoya nie wiedział tylko co.
I list. Jeśli okaże się, że to nie kawał, morderca kazał Nickowi „żałować”. Jedno słowo. I podpis: NC. Kto to może być, do diabła? Inicjały? Pracowali już nad tym, przeszukiwali bazy danych. Bentz zauważył, że imiona dwóch ofiar brzmiały Charles i Nick. Ktoś inny wpadł na pomysł, że może chodzi o pierwsze litery nazwy jakiegoś miasta. Może morderca się w nim urodził albo mieszkał. Brinkman wpadł na pomysł, że to New York City. Ale brakowało jednej litery.
– Roi się tam od świrów, mówię ci. I ten smog… zatruwa im mózgi.
Czy ten facet nigdy nie spoważnieje?
Parę osób uważało też, że to kawał, ale Montoya tak nie sądził. To jedno słowo: „żałuj”, zdawało się jakoś wiązać ze sprawą.
Tak, sprawa ma jakieś religijne odniesienia, pomyślał. W przeciwnym razie po co morderca miałby zabierać krzyżyk? Choć z drugiej strony nie zabrał krzyżyka Mary.
Cholera.
Na szczęście okazało się, że Maury Taylor nie kłamał, kiedy mówił, że nikt poza nim nie dotykał listu; na kartce były tylko jego odciski palców. Na kopercie były też oczywiście inne, porównywane teraz z odciskami pracowników poczty, co jest bardzo czasochłonnym zajęciem. Później zostaną przesłane do dalszych badań, a klej z koperty zostanie przebadany przez laboratorium. Jeśli znajdzie się tam jakieś DNA, zostanie porównane z DNA włosa znalezionego na sukni ślubnej.
Powiadomiono już najbliższych krewnych Hannah Jefferson i Charlesa Pomeroya. Wally Jefferson się załamał. Pani Pomeroy przyjęła wiadomość spokojnie, podobnie jak dzieci Charlesa. Niezbyt kochająca się rodzinka, pomyślał Montoya. Żadna z przesłuchiwanych osób „nie miała pojęcia”, kto mógłby chcieć skrzywdzić króla broni. To samo dotyczyło Hannah Jefferson, którą powszechnie uważano niemal za świętą.
Czarne i białe.
Jin i jang…
Ale ktoś chciał ich zabić. Jakiś nieznany wróg.
Ktoś zły, ktoś bardzo niebezpieczny.
Ktoś, kto postanowił zabijać ludzi, różniących się od siebie jak noc od dnia.
Ktoś będący blisko Abby Chastain, co bardzo niepokoiło Montoyę. Zacisnął palce na kierownicy, patrząc na zamglone światła jadącego przed nim samochodu. Ostatnio dużo myślał o Abby Chastain. Za dużo.
Zaszła mu za skórę. Inteligentna, ładna, seksowna… w porównaniu z nią wszystkie inne kobiety wydawały się nijakie. Podobał mu się jej gardłowy śmiech i to, jak szeroko otwiera oczy, kiedy usłyszała coś, czego się nie spodziewała. Zauważył, że nie myśli o niej jak o podejrzanej czy świadku, czy nawet byłej żonie ofiary morderstwa, ale jak o kobiecie. Co było bardzo nierozsądne. W końcu mogła być zamieszana w morderstwo byłego męża. Owszem, to mało prawdopodobne i nie wierzył w to ani przez chwilę, ale powinien być bezstronny, obiektywny i czujny. To źle, że Abby Chastain okazała się tak atrakcyjna.
Zatrzymał się na światłach, w tej samej chwili zadzwoniła komórka. Odebrał, nie sprawdzając, kto dzwoni.