I tak się stało.
Drużyna Hornets zmiażdżyła przeciwników i zajęła pierwsze miejsce w lidze dzięki wytrwałości i brawurowej grze Gregory’ego Raya.
Tłum oszalał. Zaraz po meczu Gregory Ray z ręcznikiem na szyi i rozjaśnioną twarzą udzielił wywiadu lokalnej stacji. Dysząc ciężko, patrzył prosto w obiektyw kamery i dedykował zwycięstwo, puchar i tytuł mistrza Bogu.
Otrzymał setki listów gratulacyjnych i telefonów. Jedna z chrześcijańskich stacji przez całe tygodnie przeprowadzała z nim wywiady.
Ale nie zaoferowano mu stałego kontraktu.
Nikt nie zadzwonił, by zaprosić go do NBA.
Cóż, jego college był jednym z mniejszych, a liga, w której grała drużyna Hornets, nie mogła się równać z tymi, do których należały duże uniwersytety.
Jeśli chodzi o nogę, kilku lekarzy twierdziło zgodnie, że jest zdrów jak ryba i silniejszy niż kiedykolwiek. Na boisku nadal mógł dać z siebie wszystko mimo dwóch śrub w kostce.
Tylko kilku najbliższych przyjaciół wiedziało, z jakim bólem zmagał się po każdym meczu.
Na szczęście nietrudno było mu znaleźć lekarza, absolwenta college’u, który chętnie przepisał konieczne leki… Gregory nigdy ich nie nadużywał, brał je tylko po to, by uśmierzyć ból i wściekłość, która temu towarzyszyła.
A wokół było tylu ludzi, którzy w niego wierzyli, prosili go o zdjęcia i autografy na swoich piłkach i czapkach. Kibice. Wielbiciele.
Uznał brak kontraktu za znak od Boga i postanowił „zagrać w drużynie Jezusa”. Gregory nie był głupcem i szybko się zorientował, że może być członkiem tej drużyny przez resztę życia i zarobić na tym więcej pieniędzy niż w NBA. Że może zostać gwiazdą.
I tak się stało.
Ten sam upór i furia, które kierowały nim na boisku, pomogły mu stworzyć liczącą kilka tysięcy parafię. Nikt nie wiedział, skąd bierze się jego niespożyta energia. Nikt nie wiedział, że kryje się za nią gniew. Nikt nie wiedział, jak bardzo czuł się zdradzony od czasu, kiedy odkrył, że jego rodzice – para dobrych, ciężko pracujących ludzi – okłamywali go od samego początku.
Nigdy mu nie powiedzieli, że został przez nich adoptowany. Odkrył to sam, na lekcji biologii, w wieku lat czternastu. Ludzie o niebieskich oczach nie mogą spłodzić dziecka, które ma oczy brązowe… więc albo jego matka była cudzołożnicą, albo został adoptowany.
Łatwo było ustalić, co jest prawdą. I ustalił to.
Ileż to razy później usiłował wybaczyć prostym, biednym ludziom i ile razy nic z tego nie wyszło?
– Daj mi siłę – wyszeptał, siedząc w swoim gabinecie, i potarł rękami oczy.
Był zmęczony, czuł, że powinien się już położyć. Miał tu też sypialnię z wielkim łóżkiem i ogromnym telewizorem, a nawet kominek na gaz. Wolał sypiać samotnie tutaj niż w wielkim domu, który przez lata budowała jego żona.
Owszem, sypiał w swoim małżeńskim łożu w każdą sobotnią noc i kochał się z żoną, jakby nadal miał na to ochotę. Rano jedli razem śniadanie, a potem osobno jechali do kościoła, ona z dziećmi, on sam swoim samochodem.
A kiedyś mieli w sobie tyle namiętności. Zdarzało się nawet, że uprawiali seks na kuchennym stole. Ale to było, zanim jego żona stała się oziębła. Zanim nie zaangażowała się tak bardzo w życie dzieci, że przestała mieć czas dla męża.
Na myśl o tym znowu ogarnął go gniew. Rozpiął górny guzik koszuli i spojrzał na notatki nabazgrane na małych żółtych karteczkach. Pracował nad kazaniem cały tydzień, odkąd usłyszał o morderstwach. Ta straszna tragedia była świetną okazją, by przyciągnąć więcej ludzi do Pana.
Wszyscy oczekiwali wielkiego występu.
Oczekiwali namiętności.
Gniewu.
Siły.
A przede wszystkim Bożej Miłości.
Gregory Ray to wszystko miał.
Będzie to wspaniałe kazanie, o gniewie Boga, o miłości Jezusa, o… podniósł głowę. Wydawało mu się, że usłyszał jakiś dźwięk. Kroki? Nasłuchiwał przez chwilę, ale w domu panowała cisza. Tylko wiatr poruszał na zewnątrz suchymi, jesiennymi liśćmi. Nie, nic nie słyszał. Po prostu jest zmęczony po całym tygodniu pracy, wywiadów, udzielania wsparcia rodzinom ofiar i wyrażania gniewu z powodu maniaka, który krąży po ulicach miasta… O tak, tak, tak. Chwycił pióro i zaczął pisać.
Skrzyp.
Znowu podniósł głowę.
Tym razem był prawie pewien, że usłyszał skrzypnięcie deski w podłodze. Odchylił się do tyłu i nasłuchiwał.
– Jest tam kto? – zawołał w końcu.
Ale odpowiedziała mu cisza.
To tylko zmęczenie, zmęczenie i napięcie.
Może powinien się pomodlić. Położył pióro na biurku i wziął głęboki oddech, a potem zamknął oczy i zaczął prosić Boga o łaskę natchnienia.
– Boże, pomóż mi – mówił głośno. – Pozwól mi dostrzec światło, pozwól mi czuć swą obecność, włóż w moje usta Twoje słowa…
Znowu ten dźwięk.
Gregory Ray otworzył oczy.
A potem zerwał się na równe nogi.
Przed nim, z czymś, co przypominało rewolwer, w dłoni, stał Szatan.
Zanim Gregory Ray zdążył wydobyć z siebie choć słowo, Lucyfer przytknął broń do jego piersi i pociągnął za spust.
Siostra Maria wyczuła coś przez sen.
Przewróciła się na wznak.
A wtedy dłoń w rękawiczce zakryła jej usta.
Ogarnięta paniką, natychmiast oprzytomniała. W pokoju było zupełnie ciemno; do jutrzni zostało jeszcze sporo czasu.
Nie widziała napastnika, ale czuła, że jest silny.
Zdeterminowany.
Pełen gniewu.
Czuła ten gniew. Czuła jego pot.
A potem poczuła też jakiś inny, mdlący zapach.
Eter!
Pamiętała zapach eteru z czasów, kiedy pracowała w szpitalu.
Nie! Pomyślała. Nie! Nie! Nie!
Zaczęła się wyrywać. Próbowała krzyczeć. Walczyła z całych sił i dyszała przy tym ciężko, wciągając w płuca ten zapach…
Jej ruchy spowolniały.
Zaczęło jej się kręcić w głowie.
Wiedziała, co się dzieje, ale ciało odmówiło jej posłuszeństwa.
W końcu uległa i ogarnęła ją nieprzenikniona ciemność.
Wybacz mi. Ojcze, modliła się sennie, bo zgrzeszyłam…
Rozdział 22
Gregory Ray Furlough nie miał zamiaru poddać się bez walki. Porywacz zakneblował go, zawiązał mu oczy, przywiązał do krzesła i zostawił w miejscu przesiąkniętym zapachem wilgoci, zgnilizny i brudu.
Nie był w stanie opanować strachu. Wysoki, szeroki w ramionach mężczyzna miał na sobie czarny kombinezon i maskę. Był szybki, sprawny i chciał go zabić. Gregory Ray nie miał co do tego wątpliwości. Czytał o popełnionych ostatnio morderstwach dość dużo, by rozumieć, że człowiek w masce jest właśnie tym zabójcą.
Aldora nie dostanie listu z żądaniem okupu.
Nie będzie negocjacji w sprawie jego uwolnienia.
Nie odetną mu nawet ucha czy palca, na dowód, że istotnie został porwany.
Nie, czeka go tylko śmierć.
Chyba że zdoła zrobić coś, by się uratować.
Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają.
Ile razy powtarzał tę radę? Czas, by sam się do niej zastosował.
Zastanawiał się, kim jest ten szaleniec. I dlaczego na swoją ofiarę wybrał właśnie jego, Gregory’ego Raya Furlougha?
To nie miało sensu. Nikt przecież nie mógł pragnąć jego śmierci. Uwielbiali go parafianie i media. W jego kościele podnosiły się nawet głosy, że powinien zająć się polityką. A jednak ktoś go nienawidzi. Ktoś, kto miał dość sprytu i odwagi, by przeskoczyć przez ogrodzenie i wejść do jego sanktuarium.