Łkała i krzyczała, zmiażdżona bólem.
Nie! Nie! Nie!
Na wszystkich świętych, skąd ten potwór wie? Czego od niej chce? Krztusząc się i kaszląc, spojrzała na mężczyznę w masce, który ją porwał, a teraz stał nad jej synem.
Nie może na to pozwolić. Nie może pozwolić temu szaleńcowi skrzywdzić jej syna, dziecka, które wydała na świat tak wiele lat temu.
– Nie rób tego – powiedziała błagalnie. – Proś Boga o wybaczenie i więcej nie grzesz.
Mężczyzna zesztywniał.
– To nie ja jestem grzesznikiem – powiedział powoli i zdjął opaskę z oczu Gregory’ego Raya.
Gregory Ray spojrzał na nią. Zrozumiała natychmiast, że i on już cierpiał. Nie patrzyła na jego nagość, tylko na jego twarz, w ciemne oczy, tak bardzo podobne do oczu jego ojca… Chłopca, którego poznała w młodości i który już od dawna nie żył.
– Znacie się – powiedział porywacz zimnym, pełnym satysfakcji tonem, a Maria, ku swemu przerażeniu, zorientowała się, że została rozpoznana przez syna. – Matka i syn. Oboje żyjący w kłamstwie.
Gregory Ray spojrzał na porywacza, z wściekłością mrużąc oczy. Siostra Maria zrozumiała, że zaraz zrobi coś głupiego, coś bardzo ryzykownego. Wiedziała, że nie może na to pozwolić.
Musi go uratować. Nawet gdyby musiała w tym celu zabić. Zabójstwo to grzech śmiertelny… jej dusza pójdzie prosto do piekła.
A więc niech tak się stanie.
Gregory Ray udawał, że jest skrępowany i zdezorientowany, ale nie był w stanie oderwać wzroku od kobiety, która wydała go na świat, a potem opuściła, oddała ludziom zbyt głupim, by rozumieć podstawowe prawa genetyki.
Stała teraz przed nim w koszuli nocnej, stara, zmęczona i przerażona, z różańcem na szyi, i bezgłośnie poruszała ustami. Bez wątpienia liczyła na boską interwencję.
Ona. Zakonnica. Która była jego matką.
Dziwka.
Dziwka obleczona w zakonny habit.
Udająca pobożność.
Nienawidził jej, ale jeszcze bardziej nienawidził człowieka, który zamierzał ich oboje zamordować za pomocą rewolweru, podejrzanie podobnego do rugera z kolekcji Gregory’ego Raya. Trzymał go zawsze pod siedzeniem mercedesa.
Porywacz odwrócił się tylko na sekundę. I w tym momencie Gregory Ray i wykonał swój ruch. Skoczył do przodu i z siłą, którą z pewnością dał mu sam Bóg, wbił nóż w klatkę piersiową mężczyzny.
Trysnęła krew.
Zakonnica krzyknęła i rzuciła się na mężczyznę, który ryknął dziko i uderzył Gregory’ego Raya w twarz rewolwerem. Gregory Ray, ze zmiażdżonym nosem, runął do tyłu i wypuścił z ręki scyzoryk. Chciał dźgać oprawcę, póki mu sił starczy, ale ręce miał śliskie od krwi, a zakonnica wepchnęła się między nich, rzuciła na tego mężczyznę z pazurami, jakby miała zamiar zabić go gołymi rękami.
Nie!
Mężczyzna, teraz już bez maski na twarzy, ze scyzorykiem ciągle tkwiącym w piersi, uderzył siostrę Marię w twarz, złapał ją, kiedy upadała i wcisnął jej do ręki rewolwer…
Ruger wypalił, a w piersi Gregory’ego Raya eksplodował ból. Zamrugał i zaczął krztusić się krwią. Szaleniec wykręcił nadgarstek siostry Marii, aż krzyknęła z bólu, a potem powoli skierował lufę ku jej skroni i pociągnął za spust. Gregory Ray zamknął oczy i wyszeptał słowa ostatniej modlitwy.
Ciało zakonnicy zwiotczało w jego ramionach. Ostrożnie położył je na ciele kaznodziei. Matka i syn.
Przeszywał go ból. Spojrzał w dół, na nóż, który nadal tkwił w jego piersi, i poczuł, jak ogarnia go wściekłość. Ten drań go zranił. Na szczęście ostrze trafiło w żebro, rana była bolesna, ale nie zagrażała życiu. Wyciągnie nóż, ale najpierw musi się stąd zabrać. Nie może zostawić tu jeszcze więcej krwi.
Zachował się głupio. Nieostrożnie. Nie przyszło mu do głowy, że kaznodzieja może okazać się tak pomysłowy. Jak zdołał się uwolnić? Jego wzrok powędrował w stronę sterty ubrań. A więc pastor dotarł do nich jakoś, wyjął scyzoryk z kieszeni, uwolnił się i czekał. Ale po co? Dlaczego po prostu nie uciekł?
Zabrakło mu czasu?
Nie spodziewał się, że porywacz wróci?
A może chciał zostać bohaterem, pokazać, że „gra w drużynie Jezusa”, jak często mawiał. Hipokryta.
Zadowolony, że ułożył ciała tak jak chciał, zdjął różaniec z szyi zakonnicy, a potem wsunął go do kieszeni. Potem wziął rewolwer, należący do Furlougha.
Cicho wyszedł na zewnątrz. Wiedział, że ma krew na butach, i starannie wytarł je na schodkach. Otworzył bagażnik mercedesa i wyjął apteczkę, starając się nie zwracać uwagi na ból w klatce piersiowej. Potem ruszył długą ścieżką w stronę starej, rozpadającej się przystani. Łódź była tam, gdzie zostawił ją kilka godzin wcześniej. Usiadł w niej i oświetlił latarką sterczący z piersi nóż. W apteczce znalazł kilka gazików i plaster. To na razie wystarczy. Zacisnął zęby i wyjął ostrze z ciała. Szybko przytknął do rany wszystkie gaziki naraz i zakleił je plastrem. Rana bolała i krwawiła, ale żaden organ wewnętrzny nie został uszkodzony. Tym razem miał szczęście. Przyjrzał się broni i na ostrzu dostrzegł napis „Pomeroy Ultra”.
Otworzył usta ze zdumienia.
Drań!
Nienawidził Gregory’ego Raya, a teraz okazało się, że za jego sprawą także Charles Pomeroy powiedział ostatnie słowo.
Cóż, i tak było już dla nich za późno.
Zanurzył ostrze w wodzie, wyczyścił je, a potem wrzucił scyzoryk do apteczki, wraz z różańcem i rewolwerem.
Szybko chwycił wiosło i zaczął niemal bezgłośnie płynąć w stronę miejsca, gdzie ukrył swoją furgonetkę, zaledwie cztery kilometry od domu kaznodziei.
Musi się spieszyć. Za kilka godzin zacznie świtać, a wtedy powinien być już daleko stąd.
Poza tym miał jeszcze dużo pracy. Rana pulsowała bólem, ale starał się o tym nie myśleć. Skierował łódź do brzegu, wyskoczył i ukrył w wysokich szuwarach. Zmienił buty na lżejsze, które miał w plecaku, i odetchnął, najpierw płytko, później głębiej. Ból był do zniesienia. Wsadził apteczkę do plecaka i ruszył przez pola w stronę wiejskiej drogi. Stamtąd zostaną mu jeszcze cztery kilometry do furgonetki.
Wszystko szło jak po maśle.
Dopóki Gregory Ray Furlough omal go nie przechytrzył, a ta zakonnica… Kto by pomyślał, że ta potulna kobieta znajdzie w sobie dość sił, by go zaatakować? Jak mogło do tego dojść? To on jest geniuszem!
Furgonetka czekała tam, gdzie ją zostawił: przy zajeździe, w którym był częstym gościem. Zajazd był otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę; często zatrzymywali się tu na kawę i ciasto kierowcy ciężarówek, wieczorami także na piwo albo coś mocniejszego. Był tu dobrze znany i z pewnością nie dziwił widok jego samochodu na parkingu. Zawsze zostawiał go wśród innych furgonetek, które podjeżdżały tu o każdej porze. Zawsze też starał się być zauważony, kiedy przychodził i wychodził; czasem od strony baru na tyłach, czasem od strony restauracji. Ktoś musiał go widzieć przynajmniej raz na dwie godziny. Ludzie sądzili, że jest wędkarzem albo myśliwym, choć żartowano, że nigdy niczego nie upolował. Uśmiechał się wtedy, stawiał wszystkim kolejkę i mawiał, że chodzi mu przede wszystkim o kontakt z naturą.
Nikt nie zadawał zbyt wielu pytań. I o to mu właśnie chodziło.
Teraz rozejrzał się dookoła. Było ciemno, choć na wschodzie niebo nieznacznie pojaśniało. Szybko zrzucił buty i mokry kombinezon i wciągnął dżinsy. Drżał z zimna, a gaza, którą opatrzył ranę, była przesiąknięta krwią. Włożył błękitną bawełnianą koszulę, na wierzch narzucił nylonową granatową kurtkę.
Chwilę siedział w samochodzie, żeby odpocząć, a później wysiadł, kupił w kiosku gazetę i udając zainteresowanie tytułami z pierwszej strony, wszedł do restauracji. Była pełna ludzi, głównie kierowców ciężarówek pijących poranną kawę. Pomachał do rudowłosej kelnerki – wiedział, że wkrótce skończy zmianę – usiadł na stołku i zamówił kawę, tosty i jajka na bekonie. Potem wrócił do gazety.