Skrzypnięcie.
Co to było, do diabła? Drzwi się otworzyły?
Wystukała szybko numer Abby. Nie stchórzy. W żadnym wypadku!
Usłyszała dźwięk sygnału, sekundę później gdzieś w domu rozległa się znajoma melodyjka. Czyżby Abby zapomniała zabrać komórkę? O nie… Ze słuchawką przy uchu przeszła do holu. Melodyjka dobiegała z pralni.
– Abby – westchnęła i weszła do małego pomieszczenia. Komórka leżała na parapecie otwartego okna…
Otwarte okno?
Pod tym oknem warczała Hershey… o Boże.
Gina poczuła gęsią skórkę. Wyłączyła telefon, odwróciła się i omal nie zemdlała.
W drzwiach stał potężny, czarno ubrany mężczyzna.
Zobaczyła jakiś dziwny rewolwer w jego ręce i zaczęła krzyczeć.
Chce ją zabić!
Instynktownie odwróciła się, skoczyła na pralkę i dalej, w otwarte okno. Upadła w błoto, pozbierała się szybko i nie oglądając się za siebie, zaczęła uciekać.
Ale dokąd? Dokąd może uciec?
Wynajęty samochód! Zostawiła kluczyki pod siedzeniem. Biegła jak oszalała w stronę frontowej części domu, kiedy zorientowała się nagle, że trzyma w ręce swoją komórkę. Wystukała 911.
Usłyszała, jak za jej plecami otwierają się drzwi.
Biegnij, Gino! Biegnij!
Wypadła zza węgła, z Hershey podskakującą u jej boku.
Samochód stał na podjeździe. Za nią zaczął dzwonić telefon.
Odbierz, myślała gorączkowo, chrzęszcząc bosymi stopami po żwirze. O Boże, gdzie on jest? Odwróciła się i zobaczyła, że był blisko, nie dalej niż kilkanaście metrów za nią.
Ogarnęła ją panika.
– Dziewięćset jedenaście. O co…
– On tu jest! Morderca! W Cambrai. Jestem u Abby Chastain…
Była już przy samochodzie, kiedy znowu podniósł broń.
– Szybko! – rzuciła jeszcze i chwyciła za klamkę.
Wtedy nacisnął spust.
Montoya zaparkował samochód przy końcu drogi, gdzie dwóch ludzi szeryfa, których nie znał, stawiało już policyjną barykadę. Pokazał im odznakę i ruszył między stojącymi tam wozami, wśród których były pierwsze telewizyjne furgonetki. Mimo że do zachodu słońca została jeszcze co najmniej godzina, tu, w lesie, panował ponury półmrok.
Wiedział, że oberwie mu się za to, że przyszedł, ale szedł przed siebie, jakby miał pełne prawo tu być. Jeśli ktoś go zaczepi, da sobie radę. Chciał to tylko zobaczyć. Nic więcej.
Wierzył, że jego ciotka nie żyje, ale czuł, że musi na własne oczy zobaczyć, co zrobił szaleniec. To wszystko.
Przy jaguarze Charlesa Pomeroya stał Brinkman, rozmawiając z kilkoma ludźmi z departamentu szeryfa; paru innych badało już ścieżkę prowadzącą do starej przystani. Wyglądało na to, że FBI jeszcze się tu nie pojawiło, ale była to tylko kwestia czasu.
W tej chwili panował chaos.
A więc teraz albo nigdy.
Wbiegł na stopnie chaty i wszedł w otwarte drzwi piekieł.
Wnętrze zalewało upiorne, błękitne światło policyjnych lamp, ukazując dwa ciała leżące na brudnej podłodze, upozowane tak, jak poprzednie ofiary: siostra Maria, w zakonnym habicie, zakrywała częściowo nagie ciało Gregory’ego Raya Furlougha. Krew, jeśli była, została dokładnie zalana czerwoną i czarną farbą, którą zbryzgano ciała. Na jednej ze ścian, wypisany jaskrawoczerwoną farbą, widniał napis:
CENĄ GRZECHU JEST ŚMIERĆ
Bonita Washington, w rękawiczkach, pochylona nad ciałami obejrzała się przez ramię.
– Proszę się podpi… Montoya? – otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. – Co ty tu robisz?
Nie odpowiedział, po prostu odwrócił się i wyszedł. Wyszedł już na drogę, kiedy dogonił go Bentz.
– Zaczekaj! – rzucił, a w jego głosie brzmiała ostra nuta, która nie spodobała się Montoi.
Zatrzymał się, odwrócił i spojrzał na starszego policjanta.
– Co?
– Wiesz, co – odparł Bentz. – Co sobie wyobrażasz? – Montoya milczał, a Bentz ze złością zmrużył oczy. – A niech cię. Będę musiał to zgłosić.
– Więc zrób to. Rób, co do ciebie należy.
– Do diabła, Montoya, nie rób tego! Musimy trzymać się procedur, żeby przygwoździć świra. Wydawało mi się, że to jasne.
– Jak słońce.
– Więc wynoś się stąd i nie wracaj – rzucił Bentz przez zęby. – Słuchaj – dodał – wiem, że to trudne, ale daruj sobie. Złapiemy go.
Chyba że ja dostanę go pierwszy, pomyślał Montoya. Przed oczami miał martwą, woskową twarz ciotki, zalane farbą ciało.
Wrócił do samochodu, powtarzając w myślach słowa wypisane na ścianie. Ceną grzechu jest śmierć.
Słusznie, ty popieprzony draniu.
Lepiej się przygotuj.
Rozdział 27
Boże, pomóż mi. – Abby poczuła, jak ogarnia ją nagły, przenikliwy chłód.
Zapadał zmierzch, drzewa rzucały głęboki cień, w powietrzu słychać było coraz głośniej bzyczenie komarów i niskie dźwięki cykad. Abby stała przy popękanej fontannie z postaciami płaczących aniołów i patrzyła na stary szpital. Miała wrażenie, że budynek jest żywą istotą, przepełnioną złem, które spogląda na nią z góry.
To tylko wyobraźnia…
A jednak serce biło jej bardzo mocno.
To tutaj wszystko się zaczęło, pomyślała, spoglądając na spękany asfalt podjazdu, gdzie zakończyła życie matka.
Idź. Już. Nie odkładaj tego dłużej.
Przeżegnała się szybko, przerzuciła plecak przez ramię i ruszyła przed siebie zarośniętym trawnikiem. Wyszła zza rogu i zmówiła krótką modlitwę za duszę swej nieszczęsnej matki.
– Tak mi przykro mamo… – powiedziała głośno, z ciężkim sercem.
Wybaczam ci… Słowa Faith zdawały się spływać z niebios i Abby stanęła jak wryta. Idąc chodnikiem, myślała o potworze, który gwałcił jej matkę; o lekarzu, który wchodził do jej pokoju pod pozorem niesienia pomocy, a przynosił ze sobą tylko przemoc i ból.
– Mam nadzieję, że spłoniesz w piekle – mruknęła pod nosem w gęstniejącym mroku.
Słońce skryło się za drzewami, a niebo zasnuły ciemne chmury. Zanosiło się na deszcz. Abby doszła do drzwi na tyłach budynku. Były zamknięte na klucz, tak jak poprzednio. Ale okno, przez które wtedy weszła do środka, zostało niedomknięte. Siostra Maria najwyraźniej tego nie dopilnowała. Ale zapewne nie starczyło jej już na to czasu, pomyślała Abby ze smutkiem. Nie miała wątpliwości, że siostra Maria już nie żyje.
Spojrzała na okno.
Łut szczęścia?
A może zły omen?
W głębi duszy ciągle się bała. Ciągle nie była pewna, czy powinna zrobić to, co zamierzała.
Przypomniało się jej ulubione powiedzenie ojca. Kiedy życie staje się twarde…
– Tak, tak, wiem. Dość tego!
Otrząsnęła się ze strachu, drżącymi ze zdenerwowania rękami przerzuciła plecak przez parapet, a potem sama wspięła się na okno i zeskoczyła na szpitalną podłogę.
Była tutaj!
Ukryty w swoim sanktuarium, słyszał nad sobą jej lekkie kroki. Serce zabiło mu mocniej. Wiedział, że tu wróci. Wiedział, że córka Faith, zwabiona wspomnieniami, wróci do miejsca, w którym zaczęło się jej cierpienie. Oblizał wargi i zamrugał.
Jego cierpienie zaczęło się znacznie wcześniej.
Spojrzał na ściany, które od dawna pokrywał starannie napisami. Słowami wielkich filozofów na temat natury grzechu i własnymi, pochodzącymi od matki, przekonaniami. Utwierdził się w nich jeszcze w surowych katolickich szkołach, z których w końcu nieodmiennie go wyrzucano.
Nasłuchiwał.
Kroki. Kroki córki.