Dlaczego giną dwie osoby?
Czym zgrzeszyły?
Myślał tak intensywnie, że zaczęła go boleć głowa. Wiedział, że jest już blisko odkrycia prawdy, czuł to. Ofiary zostały wybrane z konkretnego powodu… może ze względu na swoje występki. Ale przeciw komu zgrzeszyły? Przeciw mordercy? Ludzkości? Bogu?
Te listy… nie potrafił przestać o nich myśleć. Podpisane NCG. To coś znaczy, to jest wskazówka. Na pewno. Co morderca chce im przekazać?
Najprostsza odpowiedź:
N oznacza Nicka.
C oznacza Charlesa.
G oznacza Gregory’ego.
Ale dlaczego nie ma inicjałów kobiet? C – jak Courtney, H – jak Hannah, M – jak Maria.
Dlaczego Mary miała na sobie suknię ślubną? Dlaczego Charles Pomeroy i Hannah Jefferson zostali obsypani banknotami? Dlaczego tam, gdzie zginęli Gregory i Maria, syn i jego matka, wszystko zostało zalane czarną i czerwoną farbą, a na ścianie pojawił się ten napis?
Czym zgrzeszyli?
I dlaczego na miejscu ostatniej zbrodni było tyle oznak gniewu, a nawet wściekłości? Tylko tam?
– Do diabła z tym wszystkim – mruknął Montoya i zmienił pas, wyprzedzając furgonetkę z nalepką na tylnym zderzaku, która głosiła; Zatrąb, jeśli kochasz Jezusa.
Wrócił na swój pas i jeszcze raz spróbował dodzwonić się do Abby. Chciał usłyszeć jej głos, upewnić się, że jest cała i zdrowa. Wystukał numer, ciągle usiłując rozwiązać tę koszmarną zagadkę.
Dlaczego ofiary są zawsze dwie? Kobieta i mężczyzna…. jin i jang? Światło i ciemność? Dobro i zło?
Nie!
Więc może… grzesznik i święty?
Przyhamował i zjechał na pobocze. Serce waliło mu jak młotem. Grzesznik i święty… czy raczej święta. Nick Gierman, obrazoburczy rozpustnik, i Courtney LaBelle, dziewica. Charles Pomeroy, chciwy przemysłowiec, i Hannah Jefferson, filantropka. Gregory Ray Furlough… syn Marii, ale nie o to tu chodzi, to była dla mordercy tylko wartość dodana. Furlough był pełen złości, ciągle gadał o gniewie bożym, a Maria była cichą, skromną zakonnicą, która wierzyła w Boże miłosierdzie.
Czy to możliwe?
Czy to naprawdę takie proste?
Znowu połączył się z pocztą głosową Abby. Boże, miał tylko nadzieję, że jest bezpieczna. Ciągle miał wrażenie, że ona też jest związana z tym horrorem. Zostawił wiadomość, prosząc, by jak najszybciej do niego zadzwoniła, rozłączył się i zadzwonił do wydziału.
Minęło kilka sekund.
– Zaroster. – Lynn odebrała po drugim sygnale.
– Montoya. Masz pod ręką komputer? – spytał. Na przednią szybę samochodu spadły pierwsze krople deszczu.
– Owszem. O co chodzi?
– Chciałbym, żebyś poszukała czegoś w Internecie.
– Jasne… chwileczkę.
Usłyszał, jak stuka w klawisze.
– Już – odezwała się znowu. – Czego mam szukać?
– Zacznij od siedmiu grzechów głównych.
– Siedem grzechów głównych… dobra.
Deszcz przybrał na sile, Montoya włączył wycieraczki.
– Tak, wyskoczyło mi tu mnóstwo linków.
– Wystarczy mi lista… wejdź na jakieś katolickie strony, jeśli możesz, i przeczytaj mi te grzechy.
– Co tylko chcesz. – Stukanie. – Tak, mam.
Montoya zacisnął palce na kierownicy.
– Zobaczmy – powiedziała. – Co my tu mamy… Pycha, gniew, zawiść, nieczystość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, lenistwo i chciwość.
– W porządku – powiedział, słysząc w uszach dudnienie własnego serca. Jeśli się nie mylił, jeśli istotnie w końcu pojął, co się dzieje, najgorsze było jeszcze przed nim. – Wiele lat temu, kiedy uczyłem się katechizmu, uczyłem się tych grzechów. Ale było tego więcej.
– Przykro mi, jest tylko siedem.
– Nie, chodzi o to, że są jeszcze jakieś… cnoty, przeciwstawne grzechom?
– Cnoty? – powtórzyła. – O co ci właściwie chodzi?
– Sam muszę się dowiedzieć – mruknął Montoya. Znowu usłyszał stłumiony stuk klawiszy. – Ich też powinno być siedem.
– Cnoty… jak w „Naszej Pani od Cnót”? – spytała Lynn, a Montoyę oblał zimny pot.
– Tak.
– Zaraz… O, jest. A niech mnie. Nie wiedziałam o tym. Cholera… Posłuchaj tylko.
– Tak?
– Mam tu listę siedmiu głównych cnót, z których każda jest przeciwstawna jednemu z grzechów.
– Przeczytaj.
– Pysze przeciwstawia się pokora, gniewowi cierpliwość, zawiści miłość, a nieczystości, oczywiście, czystość. Nieumiarkowaniu umiarkowanie, lenistwu gorliwość, a hojność jest przeciwieństwem…
– Chciwości – dokończył, przekręcając kluczyk w stacyjce. – Te litery… N, C, G? Nieczystość? Chciwość? Gniew?
– O rany.
Dlaczego nie domyślił się tego wcześniej? Miał to czarno na białym, litery oznaczały nie tylko imiona ofiar, ale też grzechy, jakich dopuszczali się ci mężczyźni.
– Byłem właśnie na miejscu ostatniej zbrodni… gniew był tam widoczny w każdym szczególe. Wcześniej nie było śladu żadnych emocji, wręcz przeciwnie. Ten morderca działa na zimno, więc skąd nagle taka zmiana? Myślałem, że zaczął się rozkręcać, ale potem przypomniałem sobie, że Furlough i jego kazania były pełne gniewu. Miał na imię Gregory. A moja ciotka była uosobieniem spokoju i cierpliwości, a zanim wstąpiła do klasztoru, nosiła imię Cecilia…
– C – wtrąciła Zaroster. – Courtney LaBelle, której imię też zaczyna się na tę literę, miała uosabiać czystość, przeciwstawną nieczystości. Czyli Nickowi Giermanowi.
– Grzechem Charlesa Pomeroya była chciwość – powiedział Montoya – A Hannah Jefferson była wcieleniem hojności.
– C i H – szepnęła Zaroster. – Jeśli się nie mylisz, to szaleniec nie wykonał jeszcze nawet połowy planu. Siedem grzechów, siedem cnót…
– Czternaście ofiar. – Montoya włączył się do ruchu i natychmiast przyspieszył. – A wszystko zaczęło się w Szpitalu Naszej Pani od Cnót.
– Tam pracował Leon Heller – powiedziała. – To musi być on. Właśnie dostałam potwierdzenie jego adresu. Wiesz co? Heller przeprowadził się do Nowego Orleanu trzy miesiące temu. Wynajmuje coś w Garden District.
Montoi krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach.
– Wyślij tam kogoś.
Może zdołają powstrzymać łajdaka, zanim będzie za późno.
– Już jadę – odparła Lynn.
– Weź jeszcze kogoś. I powiedz Bentzowi, co jest grane.
– Dobra.
– Bądź ostrożna, Lynn, ten facet jest niebezpieczny.
– Nie martw się – odparła. – Ja też.
Deszcz dudnił w dach starego szpitala.
Abby, napięta jak struna, minęła witraż na podeście, lśniący słabo ostatnim światłem dnia. Miało sucho w ustach, serce biło jej szybko. Wytężała słuch i mrużyła oczy w mroku, którego jej latarka nie była w stanie rozproszyć.
Znowu schody.
A potem ciemny korytarz na drugim piętrze.
Tu mieszkała jej matka.
Tu zakończyła życie.
Abby omiotła snopem światła ściany korytarza. Wszystkie drzwi były albo szeroko otwarte, albo przynajmniej uchylone… z wyjątkiem drzwi pokoju 307. Te zamknięto.
To nic nie znaczy, powiedziała sobie, idąc powoli korytarzem. Po prostu je otwórz!
Drżącymi ze zdenerwowania rękami wsadziła łom pod pachę i chwyciła za gałkę. Zamknęła oczy i przekręciła.
Gałka się obróciła.
Gładko.
Serce Abby przyspieszyło. Ostatnim razem drzwi były zamknięte na klucz.
Pchnęła je.
Otworzyły się bez trudu, szybko i bezgłośnie, jakby ktoś niedawno naoliwił zawiasy.
Ogarnął ją strach.
Coś tu było nie tak, na pewno. Weszła jednak do środka i poczuła lekki zapach środków dezynfekujących. Omiotła wnętrze światłem latarki i zmartwiała.
Pokój wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała.
Żelazne, pomalowane na biało łóżko.
Nocny stolik i wazon ze świeżymi kwiatami.
Podwójna ramka ze spłowiałymi zdjęciami córek Faith.
Patchworkowa narzuta w odcieniach różu i moreli, którą własnoręcznie uszyła babka Abby.
Krzyż na ścianie.
W pokoju 307 zatrzymał się czas.
– Nie – szepnęła Abby, ruszając w głąb pokoju. Czy naprawdę poczuła też zapach perfum matki?
To niemożliwe.
Jej matki tu nie ma…
Znowu wróciła myślami do tamtego wieczoru, kiedy jej życie zmieniło się na zawsze.
Wbiegła do pokoju, podekscytowana, nie mogąc się doczekać, aż opowie matce o potańcówce i Treyu Hilliardzie…