– Nie, zaczekaj, Abby! – rzucił Maury gorączkowo, jakby się bał, że Abby odłoży słuchawkę. – Przepraszam. Ten program był… no wiesz, naprawdę ostry, ale słuchacze takie właśnie lubią…
– Do rzeczy, Maury.
– No więc… po tym programie Nick zniknął. Nie pojawił się w swoim klubie fitness, a wiesz, że zawsze po pracy chodzi na siłownię.
Tak, pamiętała. Nick miał obsesję na tym punkcie. Dbałość o kondycję fizyczną przybrała u niego formę manii.
– Nikt nie miał od niego wiadomości. Poszedłem nawet do niego do domu, ale nie otworzył. Dzwoniłem na telefon domowy i na komórkę, ale nie odbiera.
– Na pewno wkrótce się pojawi – powiedziała Abby lekko. Postanowiła, że nie da się w to wciągnąć.
– Ale…
– Nie widziałam się z nim. Jak zauważył ostatnio na antenie, jestem jego byłą żoną. – Była już naprawdę zła i z trudem panowała nad sobą. – Nie interesuje mnie, co robi. Dlaczego nie porozmawiasz z jego dziewczyną?
– Nia… tak, no cóż… Nick i Nia… – zaczął Maury, ale urwał.
– Co? – spytała niecierpliwie.
– Nia nie wie, gdzie może być.
Abby czuła, że Maury mógłby jeszcze coś dodać na ten temat, ale nie była zainteresowana.
– Może wie, tylko nie chce powiedzieć.
– Nie… To takie do niego niepodobne. – Maury był zaniepokojony. Poważnie zaniepokojony.
Świetnie. Niech sam się martwi o Nicka. Jej nie obchodzą chore zabawy byłego męża ani jego życie osobiste. Nie martwiła się o niego. Był znany z tego, że sfingowałby własną śmierć, gdyby mogło mu to przysporzyć popularności.
– Nie widziałam Nicka od ubiegłego weekendu, kiedy przyjechał po Hershey, psa, którym się wspólnie opiekujemy. Niestety, nie mogę ci pomóc. I lepiej, żeby Nick dobrze się opiekował moim psem.
– W porządku, w porządku… ale gdyby się z tobą skontaktował, powiedz mu, żeby natychmiast zadzwonił do radia. Producent jest naprawdę wściekły.
– To świetnie. – Właśnie to miała ochotę usłyszeć. Rozłączyła się i postanowiła, że nie będzie więcej o tym myśleć. To, co robi Nick, nie ma żadnego znaczenia. Są rozwiedzeni. Koniec i kropka.
A jego rzeczy zniknęły z garażu.
Poszła jednak do sypialni i otworzyła drugą szufladę nocnej szafki.
Jak zawsze od lat leżał tam rewolwer, należący kiedyś do ojca Nicka. Podniosła go i ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Okłamała Nicka. Ale poczucie winy szybko minęło.
Na razie go zatrzyma.
– W porządku… Co my tu mamy? – detektyw Reuben Montoya, w dżinsach, podkoszulku i czarnej skórzanej kurtce, ruszył powoli w stroną niewielkiej, rozsypującej się chaty na obrzeżach moczarów. Poranne słońce przeświecało przez gałęzie drzew. Czuł ostry zapach moczarów, zapach stojącej wody, gnijących roślin… i czegoś jeszcze… Po chwili zorientował się, że to odór rozkładającego się ciała.
Zrobiło mu się trochę niedobrze, ale opanował mdłości. Zazwyczaj potrafił wykonywać swoją pracę, nie zwracając ostatniego posiłku.
– Wygląda na morderstwo i samobójstwo – powiedział Don Spencer, niski mężczyzna o błękitnych oczach i krótko przyciętych rudawych włosach. – Ale nie wszystko pasuje. Ciągle pracujemy. Zespół jest tu od godziny.
Montoya kiwnął głową i rozejrzał się dookoła. Chata została już otoczona żółtą taśmą, przy której stało teraz kilku policjantów.
– Ty byłeś tu pierwszy? – spytał Montoya, podpisując stosowny dokument.
– Tak. Mieliśmy telefon od jednego z miejscowych… Wędkarz, przyznał się, że wszedł do chaty. Jechał nad rzekę, zauważył, że drzwi są otwarte, i wszedł do środka.
– Jest tu jeszcze?
Policjant kiwnął głową.
– Siedzi w swojej furgonetce, tam. – Spencer wskazał ruchem głowy starego czerwonego dodge’a, który zdążył już spłowieć w ostrym słońcu Luizjany. Z tyłu leżał mały kajak i sprzęt wędkarski. W samochodzie siedział czarny mężczyzna. – Nazywa się Ray Watson. Mieszka jakieś siedem kilometrów stąd w górę rzeki. Nienotowany.
– To jedyny świadek?
– Jak dotąd tak.
– Zatrzymaj go jeszcze trochę. Będę chciał mu zadać kilka pytań.
– Jasne.
Montoya marzył o papierosie, ale włożył białe ochraniacze na buty i ruszył w stronę chaty, starając się nie przeszkadzać fotografowi, który właśnie utrwalał zarośniętą ścieżkę prowadzącą do drzwi. Chwasty były zdeptane, wyraźnie ktoś tędy niedawno chodził.
Montoya wszedł do środka i stanął jak wryty.
– Co to jest, do diabła? – spytał. Znowu ogarnęły go mdłości.
W ostrym świetle policyjnych lamp dostrzegł pióra, krew i wymioty pokrywające podłogę. W powietrzu unosił się silny zapach zgnilizny, krwi, uryny i kurzu. Po wnętrzu chaty krzątało się kilka osób, zbierających odciski palców szukających innych dowodów.
Pośrodku leżało dwoje ludzi. Mężczyzna, biały, wysportowany, wyglądający na jakieś czterdzieści lat, leżał nagi jak go matka urodziła, z twarzą zwróconą do góry. Na jego piersi widniała rana od kuli i cienka strużka zakrzepłej krwi. Było jej jednak mniej, niż można by się spodziewać. Widać zmarł szybko.
– Jezu – szepnął Montoya.
Druga ofiara, młoda kobieta w białej sukni ślubnej, leżała na mężczyźnie, jakby upadła na niego po strzale wymierzonym w głowę. Długi koński ogon leżał na jej nagich plecach – suknia miała głęboki dekolt z tyłu. Jasne włosy na skroni były zlepione krwią.
Fotograf robił zdjęcie za zdjęciem, błyskając fleszem, a Bonita Washington, która tu dowodziła, dokonywała pomiarów wokół leżących ciał. Czarne włosy zwinęła w ciasny węzeł na karku, brwi zmarszczyła w skupieniu.
– Podpisałeś się, Montoya? – spytała, spoglądając na niego znad okularów z kwaśną miną. Była Afroamerykanką, dumną z tego. Lepiej było z nią nie zadzierać. Bonita zarządzała zespołem kryminologów żelazną ręką.
– A co myślałaś?
– Tylko pytam. Bez mojego zezwolenia nikt tu nie wejdzie. Muszę wiedzieć, kto tu wchodzi, i mieć to na liście. A tobie nieraz już zdarzało się naginać przepisy.
– Podpisałem się. Wszystko w porządku.
– To dobrze. Gdzie Benz?
– Na urlopie z żoną. W Vegas. – Rick Benz był partnerem Montoi od lat, odkąd przeprowadził się tu z Los Angeles. Montoya dopiero zaczynał pracę w policji. – Wraca za kilka dni – powiedział, potarł zarośnięty podbródek i uśmiechnął się do Bonity. – Na razie będziesz musiała radzić sobie ze mną.
– Szczęściara ze mnie – odparła, uśmiechając się lekko, ale zaraz znowu spoważniała. – Uważaj, gdzie stajesz i czego dotykasz. Ciągle zbieramy odciski.
Montoya spojrzał na nią z ukosa.
– Bywałem już na miejscach zbrodni i to dość często!
– W porządku. – Zmarszczyła brwi, ale kiwnęła głową. – Jestem już po wstępnych oględzinach. Wygląda na to, że wszystko wydarzyło się w tym pomieszczeniu. Z rozmieszczenia plam krwi i pozycji ciał wynika, że obie ofiary zostały zabite dokładnie w tym miejscu. Dłonią w rękawiczce wskazała podłogę. – Ale niewykluczone, że mamy do czynienia z upozorowaniem.
– Upozorowaniem?
– Aha. To albo morderstwo i samobójstwo, albo podwójne morderstwo. Jeszcze nie wiem. Ale się dowiem.
Montoya nie wątpił w to ani przez chwilę.
– Myślę, że mężczyzna był przywiązany do tego krzesła. – Wskazała stare plastykowe krzesło stojące w kącie. – Są na nim ślady krwi i widać, że zostało przeciągnięte po podłodze… Tu jest ślad ciągnięcia, a obok ślady stóp. W butach. Nasz przyjaciel – spojrzała na martwego mężczyznę – jest bosy. Nie znaleźliśmy tu męskich butów. Ślady są zbyt duże, by mogła je zostawić dziewczyna, myślę więc, że był tu ktoś jeszcze. Rosły mężczyzna, sądząc ze śladów stóp. Na razie będziemy go nazywać Rozmiar Dwanaście.