Выбрать главу

Móri, który poprzedniego wieczoru myślą zawędrował do pokoju pięknej Flawii, prowadził grupę. Co prawda nie dotarli na piętro, schody bowiem nie zachęcały, by się po nich wspinać, znaleźli jednak najważniejsze: kanał ściekowy. Wychwalali przy tym doskonały starożytny system wodno – kanalizacyjny, dzięki któremu mieli bardzo ułatwione zadanie.

Pozostawało tylko iść wzdłuż rynny. Potem sytuacja znacznie się skomplikowała.

Podwórze było wybrukowane. A rynna zagłębiała się w ziemię.

– Niemożliwe, aby wszelkie nieczystości kierowali pod powierzchnię podwórza – z powątpiewaniem stwierdził Erling. – Przecież wkrótce wszystko by się zapchało! Nie wspominając już, jak okropnie musiało cuchnąć!

– Myślę, że starożytnych takie odory nie zawstydzały – cierpko zauważyła Theresa. – Ale masz rację, ujście bardzo prędko musiałoby się zapchać.

– Chyba że… – wtrącił jeden z żołnierzy. – Chyba że rynna prowadziła dalej?

Rozejrzeli się dokoła, śledząc bieg rynny. W takim razie musiała dochodzić do muru okalającego podwórza, przejść pod nim i…

– Na zewnątrz! – rozbrzmiało jednocześnie kilka głosów.

Szybkim krokiem wyszli za mury dziedzińca.

– Dzięki ci, losie – westchnął Erling. – Wpada do wielkiej sadzawki! A przy murze rosną gęste chwasty.

Przez moment patrzyli zrezygnowani na roztaczający się przed nimi przykry widok. Nikt nie miał ochoty zanurzyć się w szlamowatą, żółtozieloną wodę, pod której powierzchnią falowały oślizgłe wodorosty.

– Może ja mógłbym tu wskoczyć – z ociąganiem zaofiarował się w końcu Bernd.

– Dziękujemy, Bernd – powiedziała Theresa. – To niezwykle odważne z twojej strony. Ale chcielibyśmy cię przywieźć całego i zdrowego do domu, do panny Edith, prawda?

– No, dobrze by było – odrzekł wolno chłopak.

Móri podjął decyzję.

– Po pierwsze nie wiemy, czy znak Słońca naprawdę tu jest. Od tamtych czasów upłynęło blisko dwa tysiące lat. Komuś na przestrzeni wieków musiał wpaść w ręce.

– Deprymująca myśl – westchnął Erling.

– Sądzę więc, że pierwsze, co należy zrobić, to upewnić się, czy szukamy we właściwym miejscu. Tak tu przecież ohydnie. Dolgu, uważam, że powinieneś posłużyć się kulą.

– Szafirem? – jęknął zdumiony chłopiec. – Tutaj znów się zabrudzi! I w jaki sposób szafir miałby…

Móri postanowił przekonać syna.

– Szafir i znak Słońca wywodzą się ze wspólnego źródła, to chyba już zrozumiałeś?

– Małpiatki! – ponuro mruknął chłopiec.

– Nazywaj je jak chcesz! Ale podejmij przynajmniej próbę z kamieniem. Jeśli się nie powiedzie, prędko schowasz szafir z powrotem do torby.

Dolg pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć, że wówczas będzie już za późno, ale wyjął, wprawdzie bardzo niechętnie, swój ukochany kamień.

Coś zaczęło się dziać, tak błyskawicznie, że ledwie zdołali to zaobserwować.

Szafir jakby eksplodował barwami. Dolg wystraszony prędko położył go na porośniętej chwastami ziemi, nie śmiał nawet dotknąć kuli.

A ona mieniła się i iskrzyła przecudnymi kolorami.

– Znak Słońca jest tutaj – skonstatował Móri. – Ale w jaki sposób dowiemy się, w którym miejscu? Dolg, podnieś szafir jeszcze raz!

Chłopiec się wahał, ojciec więc tłumaczył dalej:

– Nie możesz go traktować w taki sposób! Nie pozwól, by leżał wśród chwastów!

– To my te rośliny nazywamy chwastami, ojcze. Ale one są równie wartościowe jak inne.

– Wybacz mi. – Móri pożałował swoich słów. – Oczywiście masz rację.

Dolg jednak już przykucnął, podniósł swój kamień w górę. Powoli, ostrożnie, z wyrazem uwielbienia na twarzy.

Barwne promienie skupiły się, świecąc w jednym kierunku. Między krawędzią muru a sadzawką widniała jaskrawa wiązka promieni, w której dominowała barwa niebieska. Nigdy jeszcze nie widzieli, by szafir tak lśnił, migotał tyloma rozmaitymi odcieniami.

– Tam! – zawołał Siegbert. – Widzę, gdzie świeci!

Nie wyraził się najściślej, lecz pozostali pokiwali głowami. Na wyścigi starali się przedostać na brzeg.

– Puśćcie Siegberta – postanowił Móri. – Nie możemy się tam pchać wszyscy naraz.

Dumny z powierzonego mu zadania parobek balansował nad ohydną sadzawką. Palcami z całych sił czepiał się krawędzi muru, gałązki biły go po twarzy. Posuwanie się po wąskim, śliskim brzegu nie było wcale łatwe. Chłopak tylko gdzieniegdzie znajdował mocniejsze oparcie dla stóp, ale nie zamierzał się poddać. Przez moment zachwiał się niebezpiecznie, przyjaciele krzyknęli wystraszeni, ale w ostatnim momencie zdołał utrzymać równowagę.

Wreszcie dotarł do miejsca, na które padły promienie szafiru.

– Wiem dokładnie, gdzie to było – wysapał, jedną ręką przytrzymując się szczeliny w murze, a drugą próbując obmacywać ziemię. – Fuj!

Ręka natrafiła na jakieś oślizgłe obrzydlistwo, kępę zgniłej trawy.

– Cóż za miejsce dla znaku Słońca – szepnął Erling.

– Jakże musiał cierpieć! – powiedział Dolg z dziecinnym zatroskaniem.

Siegbert grzebał w ziemi.

– Niczego nie mogę znaleźć! – poskarżył się.

– Spróbuj głębiej! – zachęcał go Móri. – Pamiętaj, że upłynęło prawie dwa tysiące lat!

Siegbert szukał dalej. Od czasu do czasu otrząsał z siebie pokryte szlamem rośliny i inne paskudztwa.

Nagle znieruchomiał z ręką zapuszczoną w ziemię.

– Co się stało, Siegbercie? – spytał kapitan.

– Jest tu coś okrągłego. Chyba kamień – oświadczył, próbując stłumić podniecenie.

– Pewien jesteś?

– Nie, bo to coś jest jakby półokrągłe. Z jednej strony płaskie…

I nagle okrzyk:

– Ojej!

– Co to ma znaczyć? – dopytywali się zniecierpliwieni mężczyźni. – Co wyczuwasz?

– Jakby promienie. Wychodzące z tego kamienia, czy co to jest.

W ciszy słychać było głębokie, drżące oddechy.

– Potrzebna ci pomoc, Siegbercie?

– Nie, ale muszę uważać.

– Nie spiesz się.

– Promienie utknęły, jakby zaczepiły się o korzeń lub coś podobnego. Mam! Jeszcze tylko jeden! Już!

Ostrożnie podniósł coś z pokrytej odpadkami ziemi.

Patrzyli, jak prostuje się z półklęczącej pozycji, w kolanach mu zatrzeszczało, aż wreszcie stanął z pokrytym ziemią przedmiotem w dłoni.

– Chyba to naprawdę on – powiedział dumny niczym paw.

Chętne ręce pomogły mu przedostać się na bezpieczny grunt.

– Ach, tak, tak! – Theresa wypuściła powietrze z płuc. – Ach, Siegbercie!

Nigdy jeszcze nie widzieli szerszego uśmiechu i większej dumy na twarzy niż u Siegberta.

– Dosyć brudny – skomentował krytycznie.

– Z tym sobie jakoś poradzimy – zapewnił go Móri.

Owinęli znak Słońca w chustkę i w triumfalnym pochodzie zanieśli go do oberży. Tam zgromadzili się wszyscy w pokoju Móriego i Dolga, a Nero, któremu nie pozwolono na udział w ekspedycji, żeby nie wzbudzać dodatkowego zainteresowania, witał ich, wielkodusznie wybaczając zdradę.

Znak Słońca został delikatnie, ale dokładnie wymyty do czysta w porcelanowej misce w niebieskie kwiatki. Im wyraźniej się wyłaniał spod warstwy brudu, tym większy budził podziw. Nikt z obecnych nie widział wszak nigdy znaku Słońca z tak bliska.