Выбрать главу

– No, to zawsze jakaś pociecha – mruknęła Theresa.

Mogli wreszcie opuścić Aix – en – Provence i podążyć dalej na zachód. Zbaczając z drogi nie stracili znów tak. wiele czasu.

Ku wielkiemu zadowoleniu Dolga nie przejeżdżali przez miejsce, które on i Móri odwiedzili poprzedniego wieczoru. Żaden z nich nie miał ochoty na powtórne oględziny grobu antycznego dowódcy.

Bardziej czasochłonna okazała się pewna pomyłka, kiedy to zajechali zbyt daleko na południe i mało brakowało, a zabłądziliby w Camargue, bagnistym i niezdrowym regionie w delcie Rodanu. Gdy wycieńczeni po trwającej pół dnia męczącej wędrówce przez podmokłe tereny nareszcie poczuli pod stopami stały grunt, rzucili się na trawę, by wypocząć. Konie ledwie trzymały się na nogach, a Nero był kompletnie mokry.

Zdołali jakoś przedostać się dalej na północ i teraz już mieli pewność, że będą mogli trzymać się z dala od Camargue, jeśli tylko nie zboczą z drogi na zachód.

Gdy tak siedzieli lub leżeli w trawie, Dolg wreszcie odważył się przyjrzeć znakowi Słońca z bliska. Towarzysze drzemali, a w każdym razie mieli przymknięte oczy, grzejąc się w ciepłych promieniach.

Dolg przyjrzał się znakom na odwrocie. Bardzo dobrze pamiętał tamte, które widział na skale w moczarach:

Te były inne, a mimo to dostrzegał wyraźny związek. Posłużono się tym samym systemem znaków, ale przekaz był odmienny. Niektóre znaki okazały się identyczne z tamtymi na skale, inne całkiem nowe:

Przyjrzawszy się symbolom długo i dokładnie, lecz nie doszukawszy się w nich żadnego większego sensu, wsunął znak Słońca z powrotem pod koszulę, bo uważał, że właśnie tam jest dla niego najlepsze miejsce.

Po dłuższym odpoczynku wszyscy wrócili do formy i mogli ruszyć w drogę.

– Najprzyjemniejsze, że kardynał i jego ludzie, jak się wydaje, zaniechali pościgu – zauważył Erling, gdy wyjechali na porządną drogę.

– Niestety tak nie jest – odrzekł Móri, który wyczuwał to intuicyjnie. – Ale na pewno stracili ślad.

Miał rację. Poselstwo kardynała dotarło do zamieszkałych we Francji braci zakonnych, którzy natychmiast wysłali oddziały, by powstrzymać wroga. Obaj wszak byli zamożnymi szlachcicami i podlegało im wielu ludzi.

Nie przyszło im jednak do głowy, że ktoś może okazać się na tyle niemądry, by zapuścić się tak daleko na południe, podróżować przez dzikie górskie tereny Prowansji i przerażające moczary Camargue.

Szukali wzdłuż powszechnie uczęszczanych gościńców i niczego ani nikogo nie znaleźli.

Rozdział 8

Tiril właściwie porzuciła już nadzieję. Od chwili, gdy została uprowadzona, upłynęły trzy tygodnie. Kto zresztą miał jej szukać? Kto wiedział, gdzie jest?

Móri, jej ukochany Móri, już nie żył, podobnie jak Erling, wierny przyjaciel. Theresa, jej matka, nie znała ich losu. Dzieci w niczym nie mogły pomóc, nawet Dolg. Nie orientowały się w sytuacji, a poza tym były jeszcze za małe.

A biedny Nero? Najdawniejszy przyjaciel, będzie bolał nad utratą swej pani i pana, nie rozumiejąc, czemu go opuścili.

Dolg miał już pewnie urodziny, skończył dwanaście lat. Czy ktoś pamiętał o jego święcie? Jak zresztą mogli świętować, skoro nikt z trojga, którzy wyruszyli na wyprawę, nie powrócił?

Tiril w całym swym upokorzeniu starała się zachować resztki godności. W rogu celi, odrobinę podwyższonym, zdołała osuszyć kamienną, przysypaną tylko ziemią i zgniłą słomą podłogę, tam kładła suche źdźbła i tam starała się przebywać.

Ale wszy i pluskwy także w ten kąt znalazły drogę, nie umiała ich powstrzymać. Całe ciało swędziało ją od ukąszeń, lecz w ciemności nic nie widziała. Tak może było i lepiej. Każdego ranka starała się palcami rozczesywać brudne, splątane włosy, żeby przynajmniej nie porobiły się w nich kołtuny. Wody do mycia nie dostawała, a nocą musiała jeszcze przeganiać ciekawskie szczury.

Czyżby Heinrich Reuss znosił te męki przez ponad dwanaście lat? W takim razie musiał mieć choć trochę lepsze warunki.

Wiele łez przelała w ciszy lochów, ale teraz już nie płakała. Starała się tylko przetrwać, przeżyć bez dręczenia się myślami.

Gdyby znów bowiem zaczęła myśleć, poddałaby się ostatecznie.

A takiej przyjemności nie chciała sprawić swoim oprawcom.

Brat Lorenzo był tutaj. Wciąż przebywał w wysokim, strzelistym zamku. Codziennie zabierano ją do pomieszczeń straży na kolejne przesłuchanie. On tak sobie tego życzył. Nie chciał schodzić do chlewu, jak mówił, w którym więziono Tiril, ani wpuszczać jej do komnat mieszkalnych. To Tiril potrafiła zrozumieć, bo jakże ona wyglądała! A przecież już kiedy zjawił się po raz pierwszy, prosiła o gorącą kąpiel i czyste ubranie. Udał, że jej nie słyszy.

Brat Lorenzo – nie mogła pojąć, dlaczego nazywano go bratem, wszak nie był mnichem; pewnie chodziło o to, że jest członkiem zakonu – był wysokim, ciężkim i budzącym przerażenie mężczyzną. Swoją potężną tuszą, którą podkreślał jeszcze nadmiernie wywatowanymi ramionami, uwydatniającymi się zwłaszcza gdy brał się pod boki, by zwiększyć wagę swego autorytetu, przywodził na myśl króla Henryka VIII albo włoskich książąt z epoki renesansu. Stawał zawsze z szeroko rozstawionymi nogami, a siadał mocno wspierając łokcie na oparciach krzesła, z rozsuniętymi kolanami i stopami zwróconymi na zewnątrz.

Twarz, naznaczona paskudną blizną, sprawiała wrażenie wyrzeźbionej w kamieniu. Nigdy nie rozjaśniał jej uśmiech, ten człowiek traktował samego siebie niezwykle poważnie.

Pierwsze przesłuchanie nie przebiegło po jego myśli…

Tiril siedziała skulona w swoim kącie, nie wiedząc, czy to dzień, czy noc, bo stale otaczała ją ciemność.

Nagle w korytarzu rozległy się ciężkie, pospieszne kroki, w zamku szczęknął klucz. Nie zdarzało się to, odkąd tu przybyła, zdawałoby się całe wieki temu. Jedzenie rzucano jej po prostu przez niewielki otwór w drzwiach, nigdy też nie sprzątano celi.

Nabawiła się uporczywego kaszlu, który bardzo ją niepokoił, lecz nikt nie zwracał na to uwagi, chociaż strażnicy z pewnością musieli go słyszeć.

Drzwi otwarto szarpnięciem i strażnicy weszli do środka. Światło, zaledwie jedna pochodnia, oślepiło Tiril, zasłoniła więc oczy. Dlatego nie widziała strażników, poczuła tylko, że ciągną ją za ramię i wyprowadzają z celi.

Mężczyźni przeklinali smród w pomieszczeniu. To doprawdy nie moja wina, pomyślała zawstydzona kolejnym upokorzeniem. Staram się utrzymać siebie i swój kącik tak czysto, jak to tylko możliwe, więcej już zrobić nie mogę.

Wyciągnięto ją na piwniczny korytarz, w którym było kilka otworów okiennych. Wpadało przez nie światło, co prawda przytłumione, ale ją i tak oślepiło.

Stała tam gromada mężczyzn. Słyszała, jak dawali wyraz obrzydzeniu, wywołanemu jej widokiem. Tiril nie przypuszczała, że można doznać aż tak wielkiego upodlenia.

Choć nie widziała ich wyraźnie, od razu zrozumiała, która z tych osób jest najważniejsza: potężny mężczyzna stojący pośrodku.

– Proszę o zezwolenie na kąpiel i posprzątanie w mojej celi. I jakieś porządne ubranie.

Wiedziała, że to brat Lorenzo. Poprzedniego dnia słyszała, jak strażnicy wołali, że przybył na zamek.

Lorenzo nigdy nie zapomniał poniżenia, jakiego doznał, gdy Tiril i jej rodzina zadrwiła z niego. Kardynał wysłał go wówczas, by sprowadził księżną, matkę dziewczyny. Nienawidził jej, tej nic nie znaczącej kobiety, nad którą nareszcie miał teraz władzę.

Otrzymał rozkaz, aby wyciągnąć z niej wszystko, co wie o Świętym Słońcu.

To nie powinno być trudne, a w dodatku sprawi mu niemało przyjemności.