Выбрать главу

Lorenzo dał znak swoim ludziom, by ustawili jaw takim miejscu, aby nie czuł bijącego od niej smrodu, lecz by jednocześnie czuła się podległa. To ostatnie osiągnęli zmuszając ją, by padła na kolana.

By jeszcze bardziej upokorzyć Tiril, brat Lorenzo zwracał się do niej za pośrednictwem swego najbliższego poplecznika.

– Ta chłopka ośmieliła się wedrzeć na nasz teren – oświadczył po niemiecku, którego to języka nie rozumiał żaden ze strażników. Tiril pojęła, że i ten drugi mężczyzna należy do Zakonu Świętego Słońca, choć pewnie jest niższy rangą. Lorenzo nie odważyłby się omawiać tajemnic Zakonu w obecności obcych ludzi. Gdy jej oczy zaczęły się przyzwyczajać do światła, doszła do wniosku, że ten drugi musi być kasztelanem, wskazywał na to jego bogaty strój.

Pozostali mężczyźni byli tylko strażnikami o raczej niezbyt wysokiej inteligencji.

– Wywęszyła sporo tajemnic, których nie powinna znać – powiedział Lorenzo temu drugiemu. – Na przykład o naszyjniku z szafirów…

Kasztelan zwrócił się do Tiriclass="underline"

– Opowiadaj, co wiesz na ten temat, dziwko!

Tiril odparła z godnością:

– Chłopka niewiele ma do powiedzenia na temat kamieni szlachetnych, panie.

Zauważyła, że odpowiedź jeszcze bardziej ich rozjuszyła.

– Jak ona śmie nazywać mnie ot tak, panem? – obruszył się Lorenzo.

– Ten człowiek nie przemawiał do mnie – Tiril zwróciła się do kasztelana. – Jak więc mogłabym go nazywać w jakikolwiek sposób?

– Nie bądź taka bezczelna, ty zawszona dziwko, bo drogo cię to może kosztować – zagroził kasztelan.

– Jeśli mam wszy, to nie jest to moją zasługą. Pokój toaletowy w moim lokum jest poniżej wszelkiej krytyki.

Lorenzo wściekłym głosem wydał polecenie strażnikowi i na plecy Tiril spadło uderzenie bata.

Zdusiła jęk.

Zasypali ją pytaniami, lecz Tiril, odpowiadając na niektóre, udawała głupią. Zdumiało ją, jak mało wiedzą w porównaniu z nią i jej przyjaciółmi. Posuwali się raczej na oślep. Nie wiedzieli nic o Tiersteingram ani o napisie na naszyjniku…

Kiedy jednak Lorenzo napomknął o olbrzymim szafirze, przyszła kolej na Tiril, by się dziwić. Nigdy o nim nie słyszała i wypierając się wszelkiej znajomości rzeczy, wyjątkowo mówiła prawdę.

Gdy okazało się, że uderzenia bata wcale na nią nie działają, Lorenzo podniósł się z krzesła i władczym gestem kazał jej przejść do strażników. Tiril wyraźnie teraz widziała – wyraz twarzy mężczyzn, zorientowała się, że postanowili na razie dać jej spokój, by przygotować nowe plany.

W końcu mogła odpocząć na wiązce słomy, rzuconej przez prześladowców. Nareszcie ośmieliła się wypłakać swój ból i samotność. Przez cały czas miała w kieszeni runę Móriego, pozwalającą widzieć duchy, na wypadek gdyby potrzebowała pomocy Nidhogga i Zwierzęcia, ale do tej pory zdołała radzić sobie sama. Tak było najlepiej, wolała nie zdradzać ich obecności bez potrzeby.

Przez mur usłyszała sygnał. Chciał z nią rozmawiać Heinrich Reuss.

Właściwie miała ochotę tylko leżeć i cierpieć w spokoju, lecz jednak podczołgała się aż do szczeliny między kamieniami.

– Jak poszło? – usłyszała szept Reussa.

Tiril zdecydowanym ruchem otarła łzy i przełknęła ślinę.

– Tak jak można się było tego spodziewać. Ale wytrzymałam. Tym razem. Następnym zapewne będzie gorzej.

– Obawiam się, że tak. Czy wspominali o mnie?

– Nie, oczywiście, że nie.

– To dobrze, jeśli dowiedzą się, kim jestem, od razu mnie zabiją.

Tiril nie miała sił zajmować się jego zmartwieniami. Przeczołgała się z powrotem do miejsca, mającego wyobrażać łóżko, i skuliła z bólu.

Mrocznej przyszłości nie rozświetlało nawet najmniejsze światełko.

Rzeczywiście później nie było wcale lepiej.

Lorenzo, chcąc zmusić Tiril do mówienia, posługiwał się coraz ostrzejszymi środkami chętniej by ją po prostu zabił, zdawał sobie jednak sprawę, że byłoby to najgłupsze posunięcie.

Czasami, kiedy torturami doprowadzali ją do stanu bliskiego utraty przytomności, coś jej się wyrwało. Nie były to na razie sensowne informacje, a wiele z tego, co mówiła, okazało się po prostu niezrozumiałe. Wygadywała jakieś głupstwa o duchach przyrody i upiorach, na pewno bredziła. Lorenzo polecił kasztelanowi, aby ten nie zwracał uwagi na podobne bajdurzenia.

Zorientował się jednak, że siły uwięzionej kobiety powoli się wyczerpują. On sam jednak nie uczestniczył w torturowaniu Tiril, uznał bowiem, że nie warto na nią marnować inteligencji, więc kasztelan i jego ludzie musieli się zajmować więźniarką sami. Pewnego dnia jednak przybiegli do jego komnaty, biali na twarzach. Odmówili ponownego zejścia do piwnicy.

– Może przycisnęliśmy ją trochę za mocno – przyznał kasztelan. – Ale ta dumna kobieta zirytowała mnie ponad wszelkie granice.

Lorenzo, który włączał się zwykle dopiero wtedy, gdy Tiril była już dostatecznie udręczona i upokorzona, by poddać ją przesłuchaniom, wstał.

– Chyba jej nie zabiłeś? – spytał ponury jak chmura gradowa.

– Nie, nie. Ale tam coś było. Krzyknęła z bólu – posłużyłem się wielkimi śrubami – i usłyszałem, jak z płaczem mówi: “Nie wytrzymam już dłużej, pomóż mi…” A potem słowo, którego nie zrozumiałem. Brzmiało to jak “Nidhogg”.

– Nidhogg? Potwór ze starych północnogermańskich wierzeń? Brednie! I z tego powodu tak się trzęsiecie?

Jeden ze strażników wyglądał na bliskiego omdlenia, drugi całkiem pozieleniał na twarzy.

– Zobaczyliśmy coś – wyjaśnił kasztelan. – Bestię, która z wyszczerzonymi kłami miała zamiar rzucić się na strażników. Nie mam pojęcia, skąd się wzięła.

– Smok?

– Nie, to nie był smok. Potwory były dwa, a bestia, o której już mówiłem, przypominała czworonożne zwierzę, może wilka, może co innego. To było… straszne! I potwór bronił tej kobiety!

– A ten drugi? – pytał Lorenzo z niewzruszoną twarzą.

– Widzieliśmy go ledwie przez ułamek chwili. Coś długiego, rozciągniętego, bladożółtego. Niczym upiór z nocnych opowieści grozy.

Brat Lorenzo zdecydowanym krokiem zszedł do piwnicy. Echo jego stąpnięć rozbrzmiewało w całym zamku. Pozostali mężczyźni niepewnie ruszyli za nim.

– Może… może potwory już zniknęły – słabym głosem odezwał się kasztelan.

Lorenzo nie odpowiedział. Wszedł do prastarej sali tortur, gdzie Tiril wisiała za ramiona, prawie całkiem wykręcone ze stawów. Jęczała z bólu, ale nie wyglądała już na tak zrozpaczoną jak poprzednio. Na jej twarzy noszącej ślady cierpienia, brudu i łez malowała się spokojna pewność.

Dobry Boże, jak ta kobieta wygląda, pomyślał Lorenzo z pogardą, bez odrobiny współczucia.

Twarz i ramiona Tiril pokrywały ślady ukąszeń insektów, niektóre zainfekowane. Jedynie smugi wyżłobione przez łzy w brudzie i zaczerwienione oczy świadczyły o tym, że płakała. Poza tym zachowała niemal jaśniejącą godność. Patrzyła wprost na oprawcę, dumna niczym zranione zwierzę, tylko wargi ledwie dostrzegalnie jej drżały.

Zakleszczone ręce wykręcone były w jakiś straszny sposób, a z przygasłych oczu dało się wyczytać, że jest śmiertelnie zmęczona.

Przeklęta, uparta kobieta, pomyślał Lorenzo. Muszę przecież mieć raport, który będę mógł zawieźć kardynałowi. Od tego raportu zależy cała moja przyszłość. Jej upór jest… całkiem nieprawdopodobny!

Jasne było, że uwięziona posiadła wiele cennych wiadomości, wielokrotnie zdradziły to jej oczy. Na przykład kiedy wspomnieli Tiersteinów albo kamień Ordogno, trzy części kamiennego klucza, naszyjnik z szafirów. Zareagowała nawet… nawet gdy pytali o nazwiska dawnych mistrzów. Znała je! Gotów był to przysiąc. Skąd? W jaki sposób?