Выбрать главу

Najstraszniejsze jednak było wrażenie bezgranicznej pustki, nicości, bezsensowności i przemijania, jakie ogarnęło ich wszystkich.

Nigdzie nie mogli uciec. Zostali schwytani w pułapkę.

– Nam dwóm nie możecie wyrządzić krzywdy! – Lorenzo opryskliwym tonem zwrócił się do pilnującego go upiora.

– To prawda – odparł Hraundrangi – Móri. – Lecz możemy wam przeszkodzić. Przypomnijcie sobie, co się stało z von Kaltenhelmem, jak grano nim w piłkę na polu. Niezłą wtedy mieliśmy zabawę.

Lorenzo prawie, ale tylko prawie, zapomniał języka w gębie:

– Straże! Zróbcie coś!

Ale ze strażnikami sprawa przedstawiała się jeszcze gorzej niż z rycerzami. Dwóch po prostu straciło przytomność, jeden ze strachu zmoczył spodnie, dwóch innych płakało histerycznie, czkając.

Lorenzo z nienawiścią patrzył na Dolga. Zdawał sobie sprawę, że został pokonany. Ani bowiem on, ani kasztelan nie byli już w pełni nietykalni. Oto znalazł się ktoś, kto posiadł o wiele większą moc niż oni, kto mógł zadecydować o ich życiu. Skąd wziął się ten znak…

Brat Lorenzo do reszty stracił panowanie nad sobą. Odwrócił się do Dolga i syknął:

– Przeklęty czarci pomiocie!

– Nie – cicho odpowiedział Dolg. – Nie jestem czarcim pomiotem. Jestem tu, by oczyścić imię Świętego Słońca, które wy wszyscy z tego Zakonu skalaliście chciwością, egoizmem i okrucieństwem.

W chwili, gdy wypowiadał te słowa, zrozumiał, że taka właśnie jest prawda.

Rozdział 11

Stłumione kroki, jakie w mrocznej mgle usłyszał kasztelan, były oczywiście odgłosem stąpania Móriego i jego przyjaciół.

Aby odnaleźć drogę po ciemku, Móri, Theresa, Erling, dwaj parobcy i czterej żołnierze schwycili się za ręce i utworzyli długi łańcuch, na którego czele, trzymając za rękę syna, stanął Hraundrangi – Móri. Na palcach przemknęli przez zamkowy hali do lochów, omijając zgromadzonych tam ludzi. Na górze zostawili tylko Dolga z Nerem, Theresa lękała się o wnuka, lecz duchy ją uspokoiły. Hraundrangi – Móri wrócił na górę.

W zamkowych podziemiach nie było mgły. Panował tu zwyczajny piwniczny półmrok, którego nie rozjaśniały dogasające pochodnie w korytarzach. Żołnierze zapalili nowe.

Na dole spotkał ich Nidhogg. Gwardziści nigdy jeszcze go nie widzieli i na jego widok jęknęli ze strachu, za to Bernd i Siegbert raz już mieli z nim styczność i dzięki temu byli przynajmniej zahartowani. W każdym razie udawali, że tak właśnie jest. Oto ich prywatny triumf nad mężnymi wojakami cesarza…

Nidhogg wskazał im, gdzie przebywa Tiril, bez słowa też poprowadził do miejsca, w którym wartownicy wieszali klucz.

Nie mieli czasu do stracenia. Nidhogg niczym ulotny cień pomknął w górę po schodach, a Móri wsunął klucz w zamek. Dłonie mu drżały.

Nikt nie wiedział, co zobaczą, ale wszyscy zdążyli zajrzeć do położonej obok sali tortur, obawiali się więc najgorszego. Theresa szlochała wstrząśnięta widokiem potwornych narzędzi. Jakież mistrzostwo osiągnęli ludzie w dręczeniu innych!

Tiril usłyszała, jak nadchodzą. Drżała z zimna i wilgoci, zawsze panującej w celi, z głodu i bólu po ostatnich torturach. Sądziła, że to strażnicy, i wsunęła się dalej w kąt pod ścianę. Z każdym dniem, z każdym kolejnym seansem zadawania jej cierpienia i następującym po nim przesłuchaniu coraz trudniej przychodziło jej zachować godność, stawiać milczący opór. Była już teraz taka zmęczona, niemal u kresu sił. Przy życiu trzymała ją jedynie myśl o tych, którzy zostali w domu: o dzieciach, Theresie, jej matce, i o Nerze.

Inni wszak już nie żyli.

Wciąż nie mogła pojąć, w jaki sposób Nidhogg i Zwierzę zdołali poprzedniego dnia ukazać się jej prześladowcom.

Powinna pojąć, jak się sprawy mają, lecz udręczony mózg nie chciał pracować, a świadomość, że Móriego już nie ma, zamykała drogę wszelkim jaśniejszym myślom.

Otwarto drzwi. Tiril spięła się i usiłowała udawać obojętność. Nikt w jej oczach nie ujrzy strachu.

Ale… czyżby to nie strażnicy? Nie kasztelan ani brat Lorenzo?

Czyżby sprowadzili jeszcze okrutniejszych oprawców, by ją torturowali w bardziej wyszukany sposób?

Przybyli zatrzymali się w drzwiach, nie widziała ich, bo oczy po tak długim czasie przebywania w ciemnościach oślepły w blasku pochodni.

Nieznośny ból pulsował w całym ciele, Tiril bała się nawet wytężyć wzrok, by uniknąć dotkliwszych cierpień.

Grobową ciszę przerwał rozszlochany kobiecy głos:

– Święta Matko Boża, zmiłuj się, cóż oni uczynili?

Tiril kątem oka dostrzegła, jak jakaś postać rzuciła się ku niej, ale nie miała sił, by się bronić. Lecz…

Czy ona nie zna tego człowieka? Porwał ją w ramiona, mocno przytulił do siebie. Tiril pod jego dotykiem wydała z siebie niemal bezgłośny jęk, taki, jaki słyszy się tylko od tych, którzy przez długi czas doznawali cierpień ponad ludzką miarę. Uścisk natychmiast zelżał.

– Na zmiłowanie, jak ty wyglądasz… – usłyszała głos Móriego. Aż za dobrze zdawała sobie sprawę ze swego wyglądu.

Móri wykrzykiwał, wstrząśnięty:

– W łachmanach, brudna, poraniona, lecz uparta! Ta nieszczęsna istota musi być moją żoną, choć przypomina raczej żebraczkę z najuboższej dzielnicy nędzy. I taka sponiewierana! Taka… taka…

Gniew i wzburzenie odebrały mu mowę.

– Czy jestem już w niebie? – Tiril ledwie zdołała poruszać obolałymi wargami. – Ty przecież już nie żyjesz, najdroższy. Erling… ciebie także już nie ma. Ale mama? Co ty tu robisz? Czy ty także…?

– Naprawdę uważasz, że to miejsce przypomina niebo? – zaszlochała Theresa. – Niewysokie masz więc mniemanie o Bożej dobroci. Ach, mój Boże, co oni zrobili mojej córce?

Usiłowała wziąć Tiril za rękę, lecz ona z jękiem się wzbraniała. W blasku pochodni dostrzegli, dlaczego: kilka palców jej połamano, a ramię wykręcono ze stawu.

– Nie umarłaś, Tiril – powiedział Erling niewyraźnie. – My także żyjemy, jakoś sobie poradziliśmy. Och, nie mam sił, by patrzeć na takie bezrozumne, podłe okrucieństwo!

Odwrócił się, nie mogąc powstrzymać szlochania.

– Nauczycielu! – zawołał Móri z niesłychanym bólem w głosie, aż echo wstrząsnęło ścianami lochów, odbiło się od starych tarcz zawieszonych w sieni i podążyło do samej wieży. – Nauczycielu! Usuń stąd rycerzy i ich lokai – morderców, zanim zgładzę ich gołymi rękami za to, co ci nędznicy, niegodni, by nazywać ich ludźmi, uczynili mojej najdroższej Tiril!

Na górze duchy popędziły gromadę mężczyzn ku drzwiom do sali rycerskiej. Nie było to trudne, bo żywi pierzchali na ich widok z obrzydzeniem i strachem. Dwaj dawni czarnoksiężnicy, Nauczyciel i Hraundrangi – Móri, przypominali co prawda ludzi, pozostali to duchy przyrody lub też ucieleśnione symbole.

Rycerze zakonni poważyli się jedynie na słaby opór.

– On nie może wyrządzić krzywdy panu Lorenzo ani mnie – oświadczył kasztelan. – Jesteśmy nietykalni.

– On to Móri z rodu islandzkich czarnoksiężników – odparł Nauczyciel staroświeckim hiszpańskim. Jego charakterystyczna głowa i szerokie bary górowały nad wszystkimi. – Móri zna zaklęcia zaliczane do czarnej magii, tak potworne, że strach opisywać je słowami, nigdy się jednak nimi nie posługiwał, bo to dobry człowiek. Ale teraz kielich goryczy się przepełnił. Wiele zła może wam uczynić, uwierzcie mi. Choć nie może wyrządzić krzywdy fizycznej, pożałujecie, żeście się w ogóle urodzili! Trzymajcie się więc od niego z daleka!