Выбрать главу

Ach, wspaniała wolność! Cudownie czyste powietrze nocy! Gotów był iść nieprzerwanie, bez snu, aż do samego Gera w Saksonii.

Czuł, rzecz jasna, że nie jest już tak silny jak dawniej. Lata więzienia odcisnęły swój ślad. Z początku poganiała go siła woli, a ona potrafi zaprowadzić człowieka naprawdę daleko. Teraz jednak nogi zaczęły mu odmawiać posłuszeństwa, serce waliło mocno. Oddychał z trudem, nieprawdopodobny wprost upór wyczerpał jego ciało do reszty.

Musiał przysiąść, a w końcu położyć się płasko na ziemi.

Skraj drogi był twardy i kamienisty, a żółtawoczerwoną ziemię porastały osty. Reuss ułożył się wygodniej.

Ktoś się zbliżał!

Reuss usiadł i odpełzł dalej od drogi. Ukrył się za krzakami.

Dwaj jeźdźcy.

Doszły go urywki rozmowy:

– …idiotyzm tak się włóczyć. Lepiej byłoby siedzieć w domu.

– Co oni sobie wyobrażają? Że ich odnajdziemy w środku nocy?

– Oczywiście, że ich znajdziemy, nie ma co do tego wątpliwości. Całe wzgórze jest otoczone, posłano wieści do granicy i dalej. Nie dotrą do Austrii, ba, nie przedostaną się nawet do Francji.

– Jak, do diabła, zdołali uciec z tych lochów? Podobno jeden siedział tam od czternastu lat.

– Pewnie już go zabiło świeże powietrze. Łatwo go będzie poznać, musi wyglądać jak jaskiniowiec!

Wybuchnęli śmiechem, wkrótce ich głosy ucichły.

Heinricha Reussa ogarnęła panika.

Na co on się poważył?

Jak mógł zachować się tak nierozumnie? Dlaczego nie usłuchał dobrych rad? Jakby nie znał fanatycznej mściwości Zakonu Słońca!

Podniósł wzrok na niebo, z położenia gwiazd usiłował wyczytać kierunek.

Nie mogli dotrzeć daleko, mieli co prawda konie, ale on wyruszył w swą szaleńczą podróż na długo przed nimi.

Którędy szedł? Do jeziorka jakoś uda mu się dotrzeć, a potem…

Będzie musiał iść po śladach koni.

Gdyby tylko nie te ciemności!

Jacyż oni byli życzliwi! I przeciwko takim ludziom występował, prześladował ich, usiłował zabić!

Heinrich Reuss załkał głucho.

Przez całą noc szukał. Gdy miał trochę więcej sił, biegł na chwiejnych nogach, i znów odpoczywał. Nie błądził, bo wiedział, dokąd zmierzają i czego ma wypatrywać.

Nad ranem, kiedy zaczynało już świtać, odnalazł wreszcie obóz. Wyczerpany, wybuchnął zdyszanym, bolesnym płaczem niewypowiedzianej ulgi. Przyjęli go życzliwie, bez wyrzutów i wypominań. Przespał dwie godziny ciężkim, niemal przypominającym śmierć snem, w poczuciu, że jest bezpieczny wśród przyjaciół, snem, w którym nie ma miejsca na koszmary o tym, że strażnicy wchodzą do celi i oznajmiają, że oswobodzenie tylko mu się przyśniło.

Po prostu spał.

Tego dnia się rozstali.

Większa grupa, w której między innymi znalazł się Heinrich Reuss, wyruszyła na zachód, by później zawrócić na północ i przeprawić się przez przełęcz w ośnieżonych Pirenejach do granicy francuskiej. Erling i Theresa podróżowali na jednym koniu, wierzchowca bowiem odstąpili Reussowi do czasu, kiedy kupi własnego.

Mniejsza grupa podążyła na południowy zachód, ku równinom i dolinom Kastylii. Kraina ta wzięła nazwę od licznych zamków i kaszteli, lecz podróżnicy na razie jeszcze niewiele ich spotkali. Widzieli natomiast, że ludzie w tej rzadko zaludnionej krainie mieszkają w lepiankach albo w grotach wydrążonych w żółtej miękkiej skale, by chronić się przed palącym żarem lata i surowymi chłodami zimy.

Móri i jego towarzysze nie posuwali się drogami, tego się bali, znajdowali się przecież w kraju Zakonu Świętego Słońca. Wprawdzie Tiril mówiła, że bracia spotykają się w Burgos dwukrotnie w ciągu roku i kolejne spotkanie przypadało dopiero za jakiś czas – miała wówczas stanąć przed sądem – ale nigdy nie wiadomo, lepiej zachować ostrożność. Wędrowali bocznymi ścieżkami, byle tylko posuwać się we właściwym kierunku. Jedynie czasami Willy wyprawiał się do ludzi, by wypytać o drogę do Burgos, ale na razie wszystko szło jak najlepiej, nie napotkali żadnego śladu braci zakonnych ani ich podwładnych.

Żaden z rycerzy nie przypuszczał zapewne, że Móri i jego towarzysze mogą być na tyle głupi, by wyruszyć na południowy zachód. Wszyscy przypuszczali, że jak najprędzej wrócą z ocaloną Tiril do domu, do Austrii.

Grupka składała się z Móriego, Dolga, Willy’ego, Siegberta i Nera. Nie mieli dodatkowego jucznego konia, chcieli podróżować najskromniej jak się da. Poza tym w ogóle przecież cierpieli na niedostatek koni.

– Nero musi mieć już chyba obolałe łapy – zauważył Willy.

– O dziwo, raczej nie – odparł Móri. – Wydaje się, że on wszystko zniesie.

– Otrzymuje pomoc – spokojnie powiedział Dolg.

Nikt tego nie skomentował, bo wszyscy wiedzieli, że Nero zajmuje szczególne miejsce w sercach duchów Móriego, a zwłaszcza Zwierzęcia.

Wszyscy także zwrócili uwagę, jak świetnie, pomimo codziennej morderczej wędrówki, radzą sobie konie. Tylko podmokłe okolice Camargue naprawdę je udręczyły.

Móri tęsknił za Tiril. Bardzo chciał być teraz z nią. Wiedział jednak, że ukochana jest bezpieczna, a nieodwiedzenie przez niego Burgos, kiedy znalazł się już tak blisko, byłoby ogromną stratą.

Erling Müller przekonał się na własnej skórze, jak trudno jest podejmować ważne decyzje. Nie chciał opuszczać przyjaciela w potrzebie, lecz Móri, który dobrze rozumiał, jak gorąco Erling pragnie być z Theresa, wrócić do domu do Theresenhof, poprosić cesarza o jej rękę i zająć się dwójką ich nowych dzieci, niemal wypchnął go w powrotną podróż. Erling uśmiechał się smutno, ale z wdzięcznością.

Móriemu brakowało teraz starego przyjaciela. Kapitan gwardii cesarskiej także odjechał, cała odpowiedzialność spoczywała więc na Mórim. Ciążyła mu, lecz nie na tyle, by nie mógł jej udźwignąć.

Tiril spodziewała się, że grupa Móriego powróci do domu zaledwie tydzień po nich. Nie sądziła, by mogło to potrwać dłużej.

Wszystko jednak zależało od tego, czy podróż przebiegnie bez komplikacji. No i do Burgos było dalej, niż przypuszczała…

Rozdział 14

Wszyscy czterej ubrali się skromnie, by niepotrzebnie nie wzbudzać zainteresowania. Willy nawet oddał kolegom swój barwny mundur gwardii cesarskiej. Teraz wyglądał jak prawdziwy Hiszpan.

Dotarli na miejsce.

Siedzieli nieruchomo na koniach ze wzrokiem utkwionym w największą i najokazalszą bramę miasta, jaką kiedykolwiek zdarzyło im się widzieć.

– Arco de Santa Maria – oznajmił Willy, który wcześniej dowiedział się tego od ludzi. – Posągi na ścianie przedstawiają między innymi Cyda. On urodził się właśnie tutaj, w Burgos.

– Nie wiedziałem o tym – przyznał Móri. – W ogóle żałośnie mało wiem o Hiszpanii.

Siegbert przyglądał się łukowatym sklepieniom bramy i otaczającym je wieżom, ogromnym rzeźbom sięgającym kilku pięter w górę, i z wrażenia prawie odebrało mu mowę.

– Jezus, Maria – szepnął. – Można by postawić jeden na drugim kilka Theresenhofów, a i tak nie sięgnęłyby szczytu! Co za brama!

– Tak, w przeszłości nie poprzestawano na małym – stwierdził Móri nie bez goryczy. – Ale rzeczywiście imponujące! Nigdy czegoś podobnego nie widziałem.

Przejechali przez Arco de Santa Maria przytłoczeni ogromem budowli. Za nią czekało ich kolejne zaskoczenie.

– Spójrzcie na tę katedrę! – zachłysnął się Dolg. – Wielka jak cała wioska i jeszcze wyższa niż bramy! I te okna! Witraże! Szkoda, że nie ma z nami babci, umarłaby ze szczęścia!

– Może lepiej, że jej nie ma – uśmiechnął się Móri. – Spędziłaby w środku cały dzień!