Выбрать главу

– No tak, ale do czego zmierzasz?

– Ludzie zostawiają ślady, zapachy, których my nie wyczuwamy, wyczuwają je natomiast psy.

Móri popatrzył na Dolga z zainteresowaniem.

– Masz na myśli Nera? Uważasz, że nie powinniśmy podchodzić do drzwi ani ich dotykać, zanim Nero ich nie powącha? Nie sprawdzi, czy wcześniej byli tu ludzie?

– Właśnie.

– Dobrze, ale jak go o to spytasz? – trzeźwo zauważył Móri. – Jak poprosisz, żeby sprawdził, którędy chodzili ludzie? Nie mamy żadnej pary niewymownych należących do jego eminencji kardynała ani też używanej chusteczki do nosa brata Lorenzo.

– Wiem o tym. Nie mamy nawet nic, co by należało do Heinricha Reussa, zresztą w niczym by nam to nie pomogło, bo nie było go tu od czternastu lat. Pozwól mi jednak porozmawiać z Nerem!

– Oczywiście, zaczynaj!

Móri wiedział, że ci dwaj potrafią się naprawdę świetnie porozumieć.

Dolg, dobrze już widoczny we wczesnym świetle poranka, przykucnął przy nasłuchującym z zainteresowaniem psie. Z miasta wciąż nie dochodziły żadne odgłosy. Przed wschodem słońca w powietrzu wyczuwało się chłód.

Wydawało się, że chłopiec i pies doszli do porozumienia, zanim ruszyli w stronę budynków. Nero nie spuszczał pytającego spojrzenia ze swego pana.

Po sprawdzeniu wszystkich drzwi jasne się stało, które z nich są najbardziej uczęszczane. Nero wrócił do nich biegiem, stanął, merdając ogonem. Oczekiwał pochwały.

Owszem, podziękowano mu gorąco, ale drzwi okazały się zamknięte. Klucza nie było.

– Użyję niebieskiej kuli – powiedział Dolg bez przekonania.

– Nie, nigdy nie należy się nią posługiwać w sytuacjach, kiedy nie jest to absolutnie konieczne, dobrze o tym wiesz, a już na pewno nie na terenie złych rycerzy. Tym razem zaufaj ojcu, staremu czarnoksiężnikowi. Otwieranie zamkniętych drzwi to stara czarodziejska sztuka, Tiril dobrze o tym wie. Wszyscy musicie teraz stąd odejść, bo nie chcę, abyście coś słyszeli albo widzieli.

Usłuchali. Móri nie lubił zaklęcia runicznego, otwierającego zamki, mówił o tym jeszcze przed laty Tiril, kiedy musiał się do niego uciec w Bergen. Potrzebował do niego zbyt wielu okropnych ingrediencji, wielu strasznych run.

Czekali.

Wreszcie rozległ się szczęk. Móri ujął za klamkę.

Zamek puścił. Drzwi, wprawdzie niechętnie, ze skrzypieniem, ale się otworzyły. Mogli rozpocząć wędrówkę przez twierdzę śladami zakonnych braci.

Rozdział 15

Buchnął zapach pleśni.

Znaleźli się w starym pomieszczeniu, przeznaczonym na czas wojny dla żołnierzy. Nie była to sypialnia, lecz sala pełna kuł armatnich i starego sprzętu wojskowego. Drżące, chorobliwie blade, jakby zaklęte światło poranka wpadało przez wąskie okienka. Kurz pokrywał wszystko grubą warstwą, rzadko ktoś tędy chodził.

Może zaledwie dwa razy do roku, kiedy zbierali się członkowie Zakonu?

Móri i jego grupa mieli przed sobą tylko jedną drogę: prosto przed siebie, ale przy końcu umocnień znów musieli wybierać. Przed nimi widniały kolejne zamknięte drzwi i prowadzący w dół korytarz.

– Niech Nero decyduje – postanowił Willy.

Dolg znów przemawiał do psa. Z długich poszeptywań wychwycili tylko “szukaj, szukaj!” Nero to opuszczał uszy, to je nadstawiał, zależnie od okoliczności.

W końcu zaczął węszyć. Energicznie zabrał się do dzieła, żeby pokazać, jak świetnie potrafi tropić. Długo się wahał, aż wreszcie wybrał korytarz.

– Pamiętajcie, co mówił Reuss – przypomniał Dolg, usprawiedliwiając czworonożnego przyjaciela. – Rycerzy prowadzono wciąż nowymi drogami, aby potem nikt z pamięci nie mógł ich odtworzyć. Nerowi może to bardzo utrudniać zadanie.

– To dobry pies – powiedział Siegbert, kiedy zaczęli schodzić w dół.

– Ciemno tutaj – stwierdził Willy.

– Sądzę, że nie powinniśmy zapalać pochodni – ostrzegł Móri. – Przynajmniej nie od razu. Dopóki się da, będziemy posuwać się bez światła.

Korytarz nie był długi. Natrafili na kolejne zamknięte drzwi. Okazały się tak słabe, że Siegbert postanowił je wyważyć.

– Czasami wcale nie tak głupio jest uciec się do siły – zauważył Móri. Z ulgą przyjął fakt, że nie musi posługiwać się zaklęciem otwierającym zamki.

Stare schody prowadziły do innego budynku, pustego, nie zorientowali się więc, do czego był przeznaczony.

– Bylebyśmy tylko nie wpadli do koszar – szepnął Willy.

– Nie ma obawy – mruknął Móri. – Żołnierze stacjonują po drugiej stronie twierdzy.

Nero posuwał się teraz pewniej. Prowadził ich przez budynki i podziemne korytarze.

– Mamy już za sobą pierwszy, celowo pogmatwany odcinek – uznał wreszcie Móri. – Teraz idziemy właściwą drogą.

W następnej chwili zatrzymali się zdumieni.

– Znów jesteśmy na zewnątrz! – zawołał Siegbert.

Zdarzyło się to już parę razy wcześniej, lecz wtedy przechodzili po prostu z jednego skrzydła warowni do drugiego. Teraz nie wyszli na żaden nowy budynek.

Pod nimi rozciągało się miasto. Znajdowali się na wschodnim zboczu – rzeczywiście, przemieścili się spory kawałek w dół, a u stóp mieli nieprzyjemnie strome schody, prawie całkiem skryte za krzewami.

– Schodzimy do miasta – zdziwił się Willy. – Czyżbyśmy zabłądzili?

– Nie sądzę – doszedł do wniosku Móri. – Mówiłem wam już, że coś mi się tu nie zgadza. Reuss wspominał o schodzeniu w dół, a przecież skała jest zbyt zwarta, przebicie się w głąb zajęłoby setki lat. Pewnie rzeczywiście na skale postawiono kilka budowli, ale kolejną wznoszono dopiero wówczas, gdy poprzednia obróciła się w ruinę. Chodźcie, sprawdzimy, dokąd prowadzą te schody!

Przekonali się o tym wkrótce. Poniżej rozciągał się imponujący zamek, ten sam, który w przyszłości, jak zobaczył Dolg, miał ulec zagładzie.

– Czy tam mieszkają ludzie? – szepnął Willy ze strachem, bo niebo nad horyzontem było już przejrzyście niebieskie.

Móri także się zaniepokoił.

– Nie wiem, ale na to wygląda, sądząc po narzędziach i praniu rozwieszonym na dziedzińcu. O, ale my wcale tam nie idziemy!

Nero skręcił w ciasną jamę w zboczu. Otwór z dołu zapewne był niewidoczny.

O mały włos stoczyliby się po ciemku po kolejnych schodach.

– Rzeczywiście droga wiedzie w dół – mruknął Dolg.

Wkrótce, kiedy już z trudem pokonali strome naturalne schody i niemal spiralnie skręcający w dół korytarz, Móri znów się zatrzymał.

– Domyślacie się tego samego, co ja? Wiecie, gdzie jesteśmy?

– Chyba tak – odparł Willy niepewnie, ocierając twarz z pajęczyn. – Pod spodem, prawda?

– Tak, pod tym wspaniałym zamkiem. To tutaj, a nie pod samą twierdzą mieści się bastion Zakonu.

– Jeszcze go nie znaleźliśmy – trzeźwo zauważył Dolg.

– No tak, masz rację. W dodatku przypuszczam, że w dawniejszych czasach uważano za twierdzę wszystko, co znajdowało się w obrębie murów miasta.

– Czy mogę zapalić pochodnię? – spytał Siegbert.

– Och, tak, zaświećmy wreszcie, nie będziemy się już dłużej posuwać po omacku w tych ciemnościach – zgodził się Móri. – Tu jest bezpiecznie.

Siegbert zapalił – i krzesiwo omalże nie wypadło mu z rąk.

– Jezu Chryste! – wyrwało mu się.

Dolg rozejrzał się, wtulił głowę w ramiona i przysunął się bliżej ojca.

Nawet Nero warknął na widok czaszek, ułożonych na półkach wzdłuż ścian, i szkieletów na podłodze.

– Katakumby – mruknął Willy, jego głos również zabrzmiał niepewnie.

– Klasztor – doszedł do wniosku Móri. – Powoli zostawiamy za sobą kolejne epoki.