Выбрать главу

– Spójrzcie na ścianę – szepnął Siegbert, szeroko otwierając oczy.

Przenieśli wzrok za jego palcem.

Ciemne plamy.

Dobrze było usłyszeć głęboki, spokojny głos Móriego.

– Krew – oznajmił. – Na suficie także. Ten tajemny korytarz coraz mniej mi się podoba.

Odgarnęli nogami leżącą na podłodze słomę. Wyłoniła się spod niej pokrywa, zasłaniająca jakiś otwór. Usunęli ją i zajrzeli do środka. Smród był tu nieznośny, musieli z całych sił się powstrzymywać, żeby nie uciec.

– Jeszcze dawniejsza epoka – zdumiał się Willy.

– Cywilizacja poprzedzająca rzymską? – zastanowił się Móri. – Co też mógł to być za lud?

– Może Iberowie – odparł Willy. – Wiadomo o nich bardzo niewiele oprócz tego, że wzięli swoje imię od rzeki Iberus, Ebro. A może byli tu Celtowie? Albo jakieś wcześniejsze plemię?

Patrzyli na niego oniemiali. Z początku traktowali Willy’ego jak zwykłego żołnierza gwardii cesarskiej, który został wybrany, aby im towarzyszyć, po prostu dlatego, że był z pochodzenia Hiszpanem. Mała Taran bardzo go polubiła. Podczas podróży jednak zrozumieli, że nie jest ot, takim sobie, prostym wojakiem.

– Daleko zajdziesz, chłopcze – rzekł Móri z podziwem.

– Mam taki zamiar – szczerze odparł Willy.

Wszyscy się uśmiechnęli, lecz po prawdzie nie bez wysiłku, bo w tym miejscu czuli się bardzo nieswojo. Smród omal ich nie zadusił.

– Myślicie, że rycerze wiedzieli o tej jamie? – spytał Dolg, zerkając w mroczną czeluść.

Móri odparł:

– Pokrywa nie była aż tak bardzo ukryta, ktoś w każdym razie musiał znać to zejście. Pamiętajcie o śladach!

We wszystkich odżyła ta sama nadzieja: kamień Ordogno. Nie było przecież wcale pewne, że rycerzom wpadło do głowy szukać go akurat tutaj. Nie wiedzieli przecież, że został ukryty gdzieś w pobliżu.

– Myślicie, że on jest tam na dole? – szepnął Willy.

– Być może – odpowiedział Móri. – Przeszukaliśmy wszak całe Deobrigula, jak Rzymianie nazywali kiedyś twierdzę Burgos. Została tylko ta jama. Dlaczego więc nie?

Nero wzbraniał się przed zejściem na dół, co było dość niezwykłe. Jako typowy pies tropiący zawsze chciał pierwszy zbadać teren.

– Schodzę – zadecydował Móri.

– Tu nie ma schodów ani drabiny – uprzedził Siegbert. – A wydaje się, że jest dość głęboko.

– Zabrałeś przecież linę.

Móri obwiązał się sznurem w pasie, towarzysze mocno go trzymali.

– Głęboko – mruknął Móri. – Ciekawe, jak głęboko. Daj mi pochodnię, Siegbercie!

– Tylko nie przypal liny – ostrzegł ojca Dolg i wszyscy czterej wybuchnęli śmiechem.

Nie wiedzieli, że upłynie wiele czasu, zanim znów będą mogli się śmiać.

– Fuj! Co za odór! – sapnął Móri. – Nie zachęca do wejścia! Dobrze, jestem gotowy!

Spuścili go na dół, ostrożnie, powoli, to luzowali linę, to ją przytrzymywali, aż paliła im dłonie.

– Rzeczywiście, głęboko – cichym głosem powiedział Siegbert.

Nagle usłyszeli głośny, pełen obrzydzenia okrzyk Móriego.

– Co się stało?

– Wyciągnijcie mnie! Prędko! Tu nie ma kamienia Ordogno! A nawet jeśli jest, to w ogóle mnie nie obchodzi. O Boże, dobry Boże. Do góry!

Ton jego głosu wskazywał, że przeżył wielki wstrząs, przerazili się, iż ze strachu puści linę i pochodnię. Wyciągnęli go więc najprędzej jak tylko mogli.

Wreszcie wyłonił się nad krawędzią. Szybko pomogli mu stanąć na nogi.

– Zasuńcie pokrywę – nakazał szeptem. – Szybko! Chcę stąd jak najszybciej odejść!

Chwilę później znaleźli się już w zewnętrznym korytarzu. Zatarli za sobą ślady, zabarykadowali drzwi, przesunęli szafę na jej dawne miejsce.

– Musimy stąd odejść, wydostać się na światło dzienne – wyjęczał biały jak kreda Móri.

– No a szafa? Kamień Ordogno? Nie otworzymy jej i nie przeszukamy?

Oczy Móriego płonęły rozpaczą.

– Chyba nie ukryli tam kamienia, skoro szukają go z jeszcze większą determinacją niż my? Poza tym nie obchodzi mnie ani ta szafa, ani kamień. W szafie na pewno są po prostu jakieś błazeńskie kostiumy braci albo inne temu podobne rekwizyty. Chodźcie! Idziemy na górę!

Spieszyło mu się tak, że pozostali musieli jak najprędzej uporządkować wielką salę i pozamykać wszystko. Móri czekał na nich, z niecierpliwości nie mogąc ustać w miejscu.

– Nie zabierasz “Rödskinny”, ojcze? – zawołał Dolg.

– Nie! – krzyknął Móri. – A zresztą zabierz ją, spalimy tę przeklętą czartowską księgę!

Dolg był wstrząśnięty. Ojciec wszak nigdy nie przeklinał!

Dopiero gdy znaleźli się na szczycie góry i schodzili ku miastu, Móri zaczął mówić urywanymi zdaniami:

– Pamiętacie opowieść Heinricha Reussa? O człowieku, którego ścięto? Tam gdzie stał? Zginął na miejscu. Dlatego, że próbował podglądać. Po drodze.

– Tak?

– On był tam na dole. Wśród wielu innych.

Zamarli, a Móri podjął opowieść, choć udręka ledwie pozwalała mu zapanować nad głosem.

– Z niektórych zostały same szkielety. Na zwłokach innych jeszcze zachowało się ubranie, jedni mieli głowy, inni nie.

– Członkowie Zakonu, którzy nie poddali się regułom? – spytał Willy.

– Tak, i inni zwyczajni ludzie, którzy stanęli Zakonowi na drodze. Tacy jak Tiril – załkał bliski załamania. – Gdybyśmy jej nie znaleźli…

– O Boże – szepnął Siegbert. Zawsze bardzo lubił młodą panią Tiril.

Dolg usłyszał, jak ojciec mówi, że nic już go nie obchodzi kamień Ordogno, że ma dość Zakonu Świętego Słońca. Ale chłopiec myślał tylko o matce, którą podczas następnego zgromadzenia Zakonu miano postawić przed sądem. Wsunął rączkę w dłoń ojca.

– Mama jest już bezpieczna.

– Mam nadzieję – szepnął Móri. – Na Boga, mam nadzieję, że tak jest!

Wrócili do gospody akurat na śniadanie. Goście weselni jednak wciąż jeszcze tam bawili i ci, co już jako tako wytrzeźwieli, znów zajęli salę jadalną.

Móri i jego przyjaciele zapewnili, że chętnie zjedzą w ogrodzie.

Podobało im się tam, bo mogli swobodnie ze sobą rozmawiać, nikt im nie przeszkadzał, nikt się im nie przyglądał oprócz służącej, która tylko od czasu do czasu sprawdzała, czy mają wszystko, czego potrzebują.

Jedynie Dolg z uporem twierdził, podobnie jak przy kolacji poprzedniego dnia, że coś jest nie tak. Móri, który wciąż nie mógł odzyskać równowagi, z całych sił musiał się hamować, by nie ofuknąć syna.

– Wyśmienite śniadanie – pochwalił Willy.

– Rzeczywiście, bardzo smaczne – przyznał Siegbert, zabierając się do trzeciej porcji jajek na szynce.

Móri nie miał ochoty na jedzenie. Obrazy ujrzane w najniższej piwnicy nie schodziły mu z myśli. Siedział tylko, krusząc w palcach kawałek białego chleba. Te wszystkie nieszczęsne istoty. Gdyby w czas nie odnaleźli Tiril…

– Nie, Nero, pod tamtym kamieniem – szepnął Dolg.

– Dolg, nie rzucaj psu jedzenia pod stół – odruchowo upomniał go Móri.

– Samo spadło, taki duży smaczny kawałek, po prostu spadł. A Nero nie może go znaleźć.

– Pokaż mu go więc. Nie możemy tak śmiecić dookoła.

Dolg zsunął się z kamiennej ławy pod stół.

– Tutaj, Nero, tutaj!

Uszczęśliwiony pies znalazł wreszcie kąsek.

Dolg, wstając, huknął głową w kamienną płytę.

– Au! – jęknął, podnosząc wzrok na tę niemądrą płytę, która tak go uderzyła. – Ale tu ciasno…

Po dość długiej chwili Móri się zaniepokoił:

– Dolg? Co się z tobą stało? Masz zamiar spać pod tym stołem?