Выбрать главу

– Ojcze – głos chłopca zabrzmiał dziwnie głucho.

– Co się stało?

– Ojcze, Willy, Siegbercie…

– Co takiego?

– Ja czytam.

– Co? Co robisz?

– Czytam. Ale nic z tego nie rozumiem.

– Oszalałeś, chłopcze? – Móri zajrzał pod stół, ale zobaczył jedynie stopy syna.

– Nie. Tylko strasznie tu tego dużo i takie drobne pismo. I dziwne, Willy, chodź tutaj, ty znasz hiszpański.

Willy niczego nie rozumiejąc popatrzył na pozostałych mężczyzn. Móri i Siegbert odpowiedzieli mu równie niepewnym spojrzeniem.

W końcu zsunął się na dół.

– O co ci chodzi, Dolgu?

Willy wpełzł pod stół i podniósł wzrok na kamienną płytę. Na chwilę odebrało mu mowę, ale zaraz zaczął głośno czytać:

Yo, Ordogno el Grande, el Rey de Leon…

– Co takiego? – wykrzyknął oszołomiony Móri.

Willy wystawił głowę.

– Móri, Siegbercie. Zajadaliśmy sobie szynkę na kamieniu Ordogno.

Rozdział 18

Wszyscy czterej leżeli pod stołem, a przejęty Nero lizał ich po odwróconych do góry twarzach.

Było rzeczywiście ciasno. Wokół spodniej strony płyty biegła krawędź, mająca najwidoczniej chronić napis przed oczami niepowołanych i przed zatarciem. W dodatku z upływem lat fundament płyty zapadł się w ziemię, niewiele więc pozostawało pod nią miejsca.

Móri kichnął i otarł twarz.

– Ależ, Nero! Odejdź!

Napis sporządzono swoistym pismem runicznym, przypominającym nieco skandynawskie runy, lecz bardziej podobnym do współczesnych liter, tylko trochę stylizowanych. Niektóre znaki sprawiały spory kłopot, dopiero z pomocą Willy’ego odgadli, co mogą oznaczać. Napis był delikatniejszy niż runy skandynawskie, nie tak głęboko wyryty.

– Piszmy prędko, zanim ktoś przyjdzie – upomniał Móri.

– No tak, bo całego stołu nie możemy ze sobą zabrać – roześmiał się Siegbert, jak inni uradowany znaleziskiem. Ponieważ umiejętność pisania nie była mu szczególnie bliska, przydzielono mu najłatwiejszą część. Z zapałem przerysowywał “figurki”, jak określał litery.

– Rzeczywiście, zabrać go nie możemy – przyznał Móri. – Dolgu, jesteś po prostu aniołem!

– Nero także. Bez niego…

– Wiem, wiem. I bez Willy “ego, który zna hiszpański. I beze mnie, i Siegberta… Bez nas, którzy do niczego się nie przyczyniliśmy.

– O, my mnóstwo robimy, panie Móri – rzekł z przekonaniem Siegbert, bardzo zajęty kopiowaniem swojej części kamiennej płyty. – Ta krawędź dookoła dobrze chroniła napis przed odkryciem, ale teraz przeszkadza. Nie, panie Móri, wszyscy bardzo wiele zrobiliśmy!

– To prawda! – roześmiał się podniecony i uradowany Móri. – Mamy już całość?

– Moja część jest już gotowa – oznajmił Willy.

– I moja – oświadczył Siegbert. – Ale współczuję temu, któremu przyjdzie odcyfrować te bazgroły.

– Jeszcze chwileczkę – poprosił Dolg. – No, skończyłem.

– Ja też – mruknął Móri. – Kamienna podpora zasłania fragment, ale chyba niewielki. Wystająca krawędź wiele uratowała.

– U mnie brak tylko jednego słowa – dodał Willy. – Ale domyślam się, jakiego.

– A u mnie pod podporą jest chyba tylko znak Słońca – stwierdził Siegbert.

– U mnie nie brakuje niczego – stwierdził Dolg.

– W mojej części zasłonięty jest tylko podpis – powiedział Móri. – A on, zdaje się, brzmi “Ordogno el Grandę”. Phi, on wcale nie był “Wielki”. Sam się tak nazwał. Potomność nazwała go “Złym”.

Wszyscy wstali z ziemi.

– Na razie nic nie powiemy oberżyście. Wiem, że to pomnik historii, ale przemilczymy znalezisko, dopóki nie pokonamy Zakonu, dobrze?

Pokiwali głowami.

Kiedy już mieli opuszczać oberżę, Móri z pozoru obojętnie zwrócił się do gospodarza:

– Wspaniały stół ma pan w ogrodzie. Skąd się tu wziął?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Od zawsze tu był. Chociaż nie, mówię nieprawdę. Dziad opowiadał mi kiedyś, że jacyś nasi przodkowie znaleźli tę płytę. Ułożyli ją na czterech kamiennych podporach. Chyba uważali, że płyta kiedyś stała, lecz w końcu upadła płasko na ziemię.

– Cóż, tak przemija sława świata.

Móri, w pełni świadom, że gospoda leży na terenie, jaki musiała kiedyś obejmować twierdza, Deobrigula, podjął:

– Płyta jest jakby stworzona na stół. Idealnie płaska.

– To prawda. Podobno kiedyś jakaś służąca bredziła coś o znakach na nim, ale chyba miała omamy. – Gospodarz śmiał się serdecznie. – Płyta jest przecież płaska jak podłoga do tańca!

– Oczywiście! – zawtórował mu Móri.

Opuścili Burgos. Piękne miasto, lecz rozstali się z nim bez żalu.

Zatrzymali się dopiero, gdy dotarli do wietrznego wzgórza na równinach Kastylii, z dala od ludzi. Dzień chylił się ku zachodowi, ale słońce jeszcze grzało.

– Piękny kraj – stwierdził Móri, zapatrzony w szeroką dolinę, którą płynęła rzeka, może Ebro. Nie byli do końca pewni, gdzie się znajdują. – Piękny, dziki i bezlitosny ze swą nagością, potwornym żarem i lodowatym zimnem.

– To prawda – przyznał Willy. – Nie za dobrze się dla mnie stało, że tu przyjechałem. Poczułem się jak w domu. Ta przyroda, ludzie. Jestem częścią tego kraju.

Móri popatrzył na niego i uśmiechnął się ze smutkiem.

– Dobrze cię rozumiem. Pejzaż islandzki przypomina trochę ten tutaj, tylko ziemia nie jest wypalona słońcem. Co prawda Islandię stworzył ogień, lecz ostudziły ją lodowate wichry, nie pozwalające rosnąć roślinom. Ale tam jest mój dom.

– Tak, tak – pokiwał głową Willy.

Nie spieszyli się, jakby chcieli jak najdalej odsunąć ów niezwykle interesujący moment. Ale kiedy już się posilili, zasiedli, aby przyjrzeć się zapiskom sporządzonym na czterech kawałkach papieru.

Spora część z tego, co przepisali, nakładała się na siebie, mieli więc niezłą łamigłówkę już przy układaniu własnych notatek. Wreszcie jednak Willy zapanował nad całością.

Zaczął czytać:

– “Ja, Ordogno Wielki, król Leon, dziedzic Kastylii, syn Alfonsa Czwartego, który był synem Ordogno Drugiego, syna Alfonsa Wielkiego, syna…”

– Na miłość boską! – nie wytrzymał Móri. – Nie zużył chyba całego miejsca na przedstawienie swego drzewa genealogicznego!

– Niestety, muszę przyznać, że tak właśnie jest. Spróbuję jakoś ominąć te koligacje. Wymienia królów z rodu Wizygotów: Rekkared, Alamaryk, Alaryk, Teodoryk… Piękne nazwiska. Ale mam już dość jego przodków! No, nareszcie coś innego.

– Najwyższy czas – mruknął Siegbert.

– Słuchajcie, słuchajcie! – zapalił się Willy. – “Ja, władca nad czasem i przestrzenią, znający wielką tajemnicę, założyciel Zakonu Słońca…”

– Hurrra! – zawołał Dolg.

– “…jego najpotężniejszy obrońca i wielki mistrz…”

– Och, pora już skończyć z tymi przechwałkami – zniecierpliwił się Móri.

– On już niedługo kończy – usprawiedliwiał się Willy. – “Yo, Ordogno”, przepraszam, zapomniałem się. “Ja, Ordogno, nie mający sobie równych…”

– Co dalej? – zawołali podnieceni, pochylając się bardziej w przód.

– “…zapisałem i ukryłem przed oczami niepowołanych. Dziedziczyć je mają tylko wielcy mistrzowie Zakonu Świętego Słońca i moi świeccy potomkowie. Oby moja tajemnica nigdy nie wpadła w ręce tysiącom niewtajemniczonych bez znaczenia. Są pokonane prastarymi czarami wykonanymi moimi rękoma. Niech więc się strzeże niewtajemniczony, który zbliży się do wielkiej tajemniczej księgi.

Ordogno Wielki, równy bogom”.