Выбрать главу

Zebrali kilka starych pudeł i rozpalili ogień na podłodze. Znalazł narzędzia, opróżnił wózek i zabrał się do naprawiania koła. Wyciągnął sworzeń, ręczną wiertarką przewiercił tulejkę i wpasował kawałek rurki przycięty piłka do metalu. Następnie skręcił wszystko razem, postawił wózek i go wypróbował. Jeździł całkiem dobrze. Chłopiec obserwował wszystko na siedząco.

Rankiem ruszyli w dalszą drogę. Bezludna okolica. Skóra z dzika przybita do wrót stodoły. Wyleniała. Kłak zamiast ogona. W środku u krokwi wisiały trzy trupy, wyschłe i zakurzone wśród smug bladego światła. Może coś tutaj znajdziemy, powiedział chłopiec. Kukurydzę albo coś innego. Idziemy, odparł mężczyzna.

Najbardziej martwił się o buty. O buty i jedzenie. Zawsze jedzenie. W kącie starej wędzarni pokrytej gontem znaleźli szynkę wiszącą wysoko na rożnie. Wyglądała jak coś wydobytego z grobowca, tak była wyschnięta i pomarszczona. Wbił nóż. Pod spodem ciemnoczerwone, słone mięso. Pożywne i smaczne. Wieczorem upiekli szynkę na ogniu, grube plastry, które poddusili potem w puszce z fasolą. Później, już w nocy, obudził się, sądząc, że słyszy bębny dudniące pośród ciemnych niskich wzgórz. Ale potem wiatr zmienił kierunek i zapadła cisza.

W snach jego blada panna młoda wychodziła ku niemu spod baldachimu zielonych liści. Sutki oblepione gliną, żebra pomalowane na biało. Miała na sobie suknię z gazy, ciemne włosy upięła grzebieniami z kości słoniowej, grzebieniami z perłowej masy. Jej uśmiech, spuszczone oczy… Rankiem znowu padał śnieg. Nad głową małe paciorki z szarego lodu nanizane na przewodach świetlnych.

To wszystko budziło jego nieufność. Powiedział, że dla człowieka znajdującego się w niebezpieczeństwie właściwymi snami są sny o niebezpieczeństwie, a cała reszta to gnuśność i śmierć. Sypiał mało i kiepsko. Śnił o przechadzce po ukwieconym lesie, gdzie przed nimi, przed nim i chłopcem, prze-fruwały ptaki, a niebo miało boleśnie błękitny kolor, ale nauczył się budzić z tych syrenich światów. Leżał w ciemności, z przemijającym w ustach osobliwym smakiem brzoskwini z fantomowego gaju. Pomyślał, że jeśli pożyje dość długo, cały świat ulegnie ostatecznie zatracie. Tak jak konający świat, do którego wkraczają ociemniali ludzie – wszystko w nim powoli wyparowuje z pamięci.

Ze snów na jawie, tych na drodze, nie było przebudzenia. Brnął dalej. Pamiętał ją całą oprócz zapachu. Siedział z nią w operze, nachylając się do przodu, wsłuchując w muzykę. Pozłacane ślimacznice, kinkiety i fałdy wysokich, strzelistych kurtyn po obu stronach sceny. Trzymała jego rękę na swoim kolanie, a pod cienką tkaniną letniej sukni wyczuwał koronkę pończoch. Zatrzymać ten kadr. A teraz sprowadź swoją ciemność i zimno i niech cię szlag.

Uformował szczecinę z dwóch znalezionych szczotek, drutem przywiązał ją do wózka, żeby zmiatała sprzed kółek gałęzie na drodze, wsadził chłopca do koszyka i stanął na tylnej listwie, jakby powoził zaprzęgiem psów, po czym zaczęli zjeżdżać ze wzgórza, wzorem bobsleistów balansując ciałem na zakrętach. Po raz pierwszy od dawna zobaczył uśmiech na twarzy chłopca.

Na szczycie wzgórza był zakręt i odnoga. Stary szlak biegnący przez las. Zeszli z szosy, usiedli na ławce i patrzyli na dolinę, gdzie pofałdowana ziemia nikła w ziarnistej mgle. W dali jezioro. Zimne, szare, ociężałe w niecce ogołoconych wiejskich okolic.

Co to, tatusiu?

Tama.

Do czego ona służy?

Dzięki niej powstało jezioro. Zanim zbudowali tę tamę, była tam zwykła rzeka. Mając tamę, płynącą wodę można było wykorzystać do uruchomienia wielkich wiatraków zwanych turbinami, które wytwarzały prąd elektryczny.

Żeby było światło?

Tak, żeby było światło.

Możemy tam zejść i popatrzeć?

To chyba za daleko.

Czy tama będzie długo stała?

Sądzę, że tak. Jest z betonu. Pewnie przetrwa setki lat. Może nawet tysiące.

Myślisz, że w jeziorze są ryby?

Nie. W jeziorze nie ma niczego.

W odległej przeszłości gdzieś niedaleko tego miejsca obserwował sokoła pikującego na tle niebieskiego zbocza wysokiej góry, który kilem swej piersi uderzył w żurawia w samym środku klucza i porwał go nad rzekę, patykowatego, pokaleczonego – w nieruchomym jesiennym powietrzu smuga wyrwanych, zmiętoszonych piór.

Ziarniste powietrze. Którego smak nigdy nie nikł w ustach. Stali w deszczu jak zwierzęta gospodarskie. A potem ruszyli, kryjąc się pod plandeką przed jednostajną mżawką. Mokre i zmarznięte stopy, niszczejące buty. Na zboczach stare zboże, zgniłe i przygniecione do ziemi. Nagie drzewa na grani, surowe i czarne w deszczu.

A sny pełne kolorów. Czy śmierć może przyzywać inaczej? Po przebudzeniu zimnym świtem wszystko błyskawicznie obracało się w popiół. Niczym dawne malowidła ścienne w grobowcach wystawione nagle na światło dnia.

Minęła zła pogoda i zimno i wreszcie dotarli do doliny rzecznej na nizinie, z wciąż widocznymi pokawałkowanymi polami, na których wszystko obumarto do korzeni w wyjałowionej glebie. Maszerowali szosą. Wysokie domy z oblicówką. Blacha walcowana na dachach. Długa stodoła na polu, na jej spadzistym dachu reklama z wyblakłymi trzymetrowymi literami. Odwiedźcie Rock City.

Przydrożne żywopłoty przemienione w rzędy czarnych, poskręcanych cierni. Żadnych oznak życia. Zostawił chłopca na drodze, z rewolwerem w dłoni, a sam ruszył po starych schodkach z wapienia na ganek wiejskiego domu i osłaniając oczy ręką, zajrzał w okna. Wszedł do środka przez kuchnię. Śmieci na podłodze, stare gazety. Porcelana w kredensie, filiżanki wiszące na haczykach. Ruszył przedpokojem i zatrzymał się w drzwiach do salonu. W kącie zabytkowa fisharmonia, Telewizor. Liche tapicerowane meble, w tym ręcznie zbita z czereśniowego drewna szafa na ubrania. Skierował się na piętro i obszedł sypialnie. Wszystko pokrywał popiół. Pokój dziecięcy z pluszowym pieskiem na parapecie, wyglądającym przez okno do ogrodu. Przeszukał szafy. Ogołocił łóżka, wziął dwa dobre koce z wełny i zszedł na dół. W spiżarni stały trzy słoiki piklowanych pomidorów. Zdmuchnął kurz z pokrywek, przyjrzał się słoikom. Ktoś na pewno był tutaj wcześniej, lecz ich nie zabrał, i on w końcu też nie, wyszedł tylko z kocami zarzuconymi na ramię i ruszyli obaj w dalszą drogę.

Na obrzeżach miasta natknęli się na supermarket. Kilka starych samochodów na zaśmieconym parkingu. Zostawili wózek i weszli w zasłane odpadkami alejki. W dziale z warzywami znaleźli na dnie koszy kilka starych fasolek szparagowych i bardzo stare wyschnięte morele, przypominające własną karykaturę. Chłopiec trzymał się za plecami mężczyzny. Wyszli na dwór przez tylne drzwi. W zaułku za supermarketem stało parę wózków sklepowych, wszystkie okropnie pordzewiałe. Wrócili do środka, żeby poszukać innego wózka, ale żadnego nie znaleźli. Przy drzwiach zobaczyli dwa automaty z napojami, wywrócone i otwarte za pomocą łomu. Wszędzie w popiele leżały monety. Usiadł i wsunął rękę w mechanizmy wypatroszonych automatów i za drugim razem jego palce zacisnęły się na zimnym metalowym pojemniku. Wyciągnął rękę i spojrzał na puszkę coca-coli.

Co to jest, tatusiu?

Poczęstunek. Dla ciebie.

Ale co to jest?

Masz. Siadaj.

Zdjął chłopcu plecak, położył go na podłodze, wcisnął paznokieć kciuka pod aluminiowe ucho i otworzył puszkę. Przysunął nos do uwolnionego gazu, a potem podał napój chłopcu.

Pij.

Chłopiec wziął puszkę. Pieni się, powiedział.