Biwakowali przy głazie. Zbudował schronienie z plandeki rozpiętej na palikach. Rozpalili ognisko i zaczęli układać wielką stertę chrustu na całą noc. Ze splątanych suchych gałęzi choiny wyścielili matę i usiedli na niej okutani w koce, patrząc w ogień i pijąc resztki kakao wygrzebanego skądś przed tygodniami. Znowu padał śnieg, miękkie płatki zlatywały z ciemności. Mężczyzna przysnął w rozkosznym cieple. Przeciął go cień chłopca. Niosącego naręcze gałęzi. Patrzył, jak dogląda płomieni. Ziejący ogniem smok samego Boga. Iskry strzelały w górę i gasły w bezgwiezdnej nocy. Nie wszystkie obumierające słowa są prawdziwe, a to błogosławieństwo wcale nie jest mniej rzeczywiste przez to, że wydarto mu grunt.
Obudził się z nadejściem ranka, gdy ognisko już dogasało, i wyszedł na drogę. Wszystko było rozświetlone. Jakby wreszcie powróciło utracone słońce. Śnieg pomarańczowy i drżący. Powyżej pożar sunął po hubce zalesionych grani, jarząc się i migocząc na tle zachmurzonego nieba jak zorza polarna. Choć było zimno, mężczyzna stał nieruchomo przez długą chwilę. Ten kolor obudził w nim dawne wspomnienia. Sporządzić listę. Odmówić litanię. Pamiętać.
Zrobiło się jeszcze zimniej. Bezruch w tym świecie na wysokościach. Nad drogą zawisła silna won dymu. Pchał wózek w śniegu. Codziennie po kilka kilometrów. Nie miał pojęcia, jak wysoko znajduje się szczyt. Jedli oszczędnie, cały czas odczuwając głód. Stanął i potoczył wzrokiem po okolicy. Głęboko w dole rzeka. Jak daleko już zaszli?
We śnie była chora, a on się nią opiekował. Sen tchnął ofiarnością, lecz on myślał inaczej. Nie troszczył się o nią; umarła gdzieś samotna w ciemności i nie ma żadnego innego snu ani innego świata na jawie, ani innej historii do opowiedzenia.
Na tej drodze nie ma bogomównych ludzi. Odeszli, ja zostałem, zabrali ze sobą świat. Pytanie: Czym się różni to, czego nigdy nie będzie, od tego, czego nigdy nie było?
Ciemność niewidzialnego Księżyca. Noce tylko odrobinę: mniej czarne. Za dnia skazane na banicję Słońce okrąża Ziemię niczym zbolała matka niosąca lampę.
Ludzie siedzący o świcie na chodniku, nadpaleni i kopcący się w ubraniach. Jak niedoszli samobójcy z sekty. Inni przyjdą im z pomocą. W ciągu roku pojawiły się ognie na granicach i obłąkańcze śpiewy. Wrzaski mordowanych. Za dnia umarli powbijani na pale przy drodze. Co zrobili? Przyszło mu do głowy, że być może w dziejach świata było więcej kary niż zbrodni, ale słabą czerpał z tego pociechę.
Powietrze rzedło – sądził, że szczyt jest blisko. Może już jutro. Jutro nastało i przeminęło. Śnieg nie padał, ale pokrywał drogę piętnastocentymetrową warstwą i pchanie wózka po stromiznach było wyczerpujące. Pomyślał, że będą musieli go zostawić. Ile zdołają unieść? Stanął i popatrzył na jałowe stoki. Popiół padał, aż śnieg prawie sczerniał.
Za każdym razem wydawało się, że przełęcz leży tuż za zakrętem. Pewnego wieczoru przystanął, rozejrzał się i rozpoznał to miejsce. Rozpiął kołnierz parki, zsunął kaptur i zaczął nasłuchiwać. Wiatr w czarnych zagajnikach obumarłych choin. Przy krawędzi pusty parking. Chłopiec stał obok – tam, gdzie pewnej odległej zimy on stał ze swoim ojcem. Co to jest, tatusiu?
Przejście. To tutaj.
Rankiem ruszyli dalej. Było bardzo zimno. Z nadejściem popołudnia rozpadał się śnieg, więc wcześnie rozłożyli się biwakiem, przykucnęli pod daszkiem z plandeki i patrzyli, jak pada na ognisko. Rankiem ziemię pokrywała kilkucentymetrowa warstwa świeżego śniegu, ale przestało padać, i było tak cicho, że niemal słyszeli bicie swych serc. Mężczyzna rzucił stertę gałęzi na żar, rozdmuchał płomienie, po czym ruszył przez zaspy, żeby odkopać wózek. Przejrzał konserwy, wrócił, usiedli we dwóch przy ogniu i zjedli ostatnie suchary i kiełbasę z puszki, W kieszeni plecaka znalazł ostatnie pół paczki kakao, które przygotował dla chłopca, a do swojego kubka nalał gorącej wody i zaczął dmuchać.
Obiecałeś, że nie będziesz tak robił, powiedział chłopiec.
Jak nie będę robił?
Dobrze wiesz, tatusiu.
Wylał gorącą wodę z powrotem do rondla, wziął od chłopca kakao, przelał sobie trochę i oddał mu kubek.
Cały czas muszę cię pilnować, rzekł chłopiec.
No wiem.
Jeśli nie dotrzymujesz słowa w małych sprawach, to nie dotrzymasz też w dużych. Sam tak mówiłeś.
Wiem. Ale dotrzymam.
Przez cały dzień schodzili mozolnie południowym stokiem wododziału. Wózek stawał w głębszych zaspach, więc mężczyzna musiał go ciągnąć za sobą jedną ręką, jednocześnie torując drogę z przodu. Gdzie indziej mogliby znaleźć coś, co wykorzystaliby jako płozy. Stary metalowy znak albo kawał blachy dachowej. Płótno na nogach przemokło; szli zmarznięci i mokrzy przez cały dzień. Mężczyzna oparł się na wózku, żeby złapać oddech, a chłopiec czekał. Nagle wśród gór rozległ się ostry trzask. Potem drugi. To tylko drzewa upadają, powiedział. Wszystko w porządku. Chłopiec patrzył na uschłe pnie na poboczu. W porządku, powtórzył mężczyzna. Prędzej czy później poupadają wszystkie drzewa na świecie. Ale nie na nas.
Skąd wiesz?
Po prostu wiem.
W poprzek drogi leżały drzewa, więc musieli rozładować wózek i przenieść wszystko na drugą stronę, a potem spakować. Chłopiec znalazł zabawki, o których dawno zapomniał. Zostawił sobie na wierzchu żółtą ciężarówkę, którą postawił na plandece, gdy ruszyli dalej.
Biwakowali na pagórku obok drogi na przeciwległym brzegu zamarzniętego strumienia. Wiatr zwiał popiół z lodu, lód był czarny, a strumyk wyglądał jak bazaltowa ścieżka biegnąca kręto przez las. Drewno na opał zebrali po północnej stronie stoku, bo tam było suchsze, przewracając całe pnie i ciągnąc je do obozowiska. Rozpalili ogień, rozłożyli plandekę, na palikach wywiesili mokre ubrania, parujące i prześmierdnięte, i usiedli nago, owinięci w kołdry, a mężczyzna przyłożył sobie stopy chłopca do brzucha, żeby je ogrzać.
W nocy usłyszał, że chłopiec pochlipuje. Wziął go w objęcia. Ćśś, rzekł. Ćśśś. Już dobrze.
Miałem zły sen.
Wiem.
Opowiedzieć ci o nim?
Jeśli chcesz.
Miałem tego nakręcanego pingwinka, który człapał i trzepotał skrzydełkami. Byliśmy w tym domu, w którym wtedy mieszkaliśmy, i on wyszedł zza rogu, ale przecież nikt go nie nakręcił. Bardzo się zląkłem.
Już dobrze.
We śnie to było o wiele straszniejsze.
Wiem. Sny bywają straszne.
Dlaczego przyśnił mi się taki straszny sen?
Nie wiem. Ale teraz już jest dobrze. Dołożę drewna do ognia. Śpij.
Chłopiec nie odpowiedział. A potem rzekł: Kluczyk się nie obracał.
Dopiero po czterech dniach zeszli ze strefy śniegu, ale nawet wtedy przy zakrętach leżały białe płachcie, a szosa była czarna i mokra od wody spływającej z gór. Posuwali się skrajem głębokiego wąwozu, a daleko w dole płynęła rzeka. Stanęli, nasłuchując.
Wysokie urwiska skalne po drugiej stronie wąwozu, z cienkimi czarnymi drzewami uczepionymi krawędzi. Odgłos płynącej rzeki ucichł. A potem powrócił. Z dołu dął zimny wiatr. Dotarcie do rzeki zabrało im cały dzień.
Zostawili wózek na parkingu i ruszyli przez las. Od rzeki dobiegał niski grzmot. Był to dwudziestopięciometrowy wodospad staczający się ze skalnej półki przez szarą mgłę do stawu. Poczuli zapach wody i chłód od niej bijący. Garb mokrego rzecznego żwiru. Mężczyzna stał i patrzył na chłopca. Ojej, powiedział chłopiec. Nie mógł oderwać wzroku.
Przykucnął, zgarnął garść kamyków, powąchał je i upuścił ze stukotem. Oszlifowane otoczaki, gładkie jak szklane kulki do gry albo pigułki z kamienia, żyłkowane, smugowate. Czarne krążki i kawałki wypolerowanego kwarcu rozjaśnione mgłą znad rzeki. Chłopiec podszedł, przysiadł i obmył się w ciemnej wodzie.