Выбрать главу

Wodospad staczał się prawie w sam środek sadzawki. Dokoła pływał szary twaróg. Stali obok siebie, przekrzykując hałas.

Zimna?

Lodowata.

Chcesz wejść?

Nie wiem.

No przecież chcesz.

Mogę?

Wchodź.

Rozpiął parkę i zsunął ją na żwir, po czym rozebrali się i weszli do wody. Upiornie bladzi i dygoczący. Chłopiec był tak wychudzony, że mężczyźnie aż serce stanęło. Dał nura, wynurzył się zziajany, odwrócił i wstał, bijąc rękami.

Zakryje mnie?, krzyknął chłopiec.

Nie. Chodź.

Obrócił się, popłynął do wodospadu i wystawił się na uderzenia wody. Chłopiec stał zanurzony do pasa, obejmując się za ramiona i podrygując. Mężczyzna wrócił po niego. Podtrzymywany, chłopiec zaczął pływać dokoła, chwytając ustami powietrze i młócąc wodę. Dobrze ci idzie, powiedział mężczyzna. Naprawdę dobrze.

Trzęsąc się, wciągnęli ubrania i ruszyli pod górę szlakiem wzdłuż głazów. Dotarli do miejsca, gdzie rzeka zdawała się niknąć w pustej przestrzeni, i trzymając chłopca, mężczyzna wysunął się na ostatni występ skalny. Spadała z krawędzi prosto w sadzawkę. Cała. Chłopiec przywarł do ręki mężczyzny.

Wysoko, powiedział.

Tak, wysoko.

Czy człowiek zginąłby, gdyby spadł?

Poraniłby się. To przecież wysoko.

Wygląda strasznie.

Ruszyli przez las. Dzień dogasał. Szli po płaskich głazach wzdłuż górnego odcinka rzeki między ogromnymi obumarłymi drzewami. Dawniej żyzny południowy las, w którym rósł stopowiec i pomocnik baldaszkowy. Żeń-szeń. Surowe zeschłe gałęzie rododendrona poskręcane, splątane i czarne. Przystanął. Coś w brudzie i popiele. Nachylił się i przetarł dłonią. Malutka ich kolonia: zmarniałych, wyschniętych, pomarszczonych. Zerwał jednego, podniósł i powąchał. Odgryzł kawałeczek i zaczął żuć.

Co to, tatusiu?

Smardze. To są smardze.

A co to są smardze?

Grzyby.

Można jeść?

Tak. Spróbuj.

Dobre są?

No spróbuj.

Chłopiec powąchał grzyba, ugryzł i przeżuł. Spojrzał na ojca. Nawet dobre, powiedział.

Zerwali grzyby, małe dziwactwa, a mężczyzna wrzucił wszystkie do kaptura chłopięcej kurtki. Wrócili na drogę i dalej do miejsca, gdzie zostawili wózek. Rozłożyli się biwakiem przy sadzawce z wodospadem, obmyli grzyby z ziemi i popiołu i namoczyli je w rondlu z wodą. Ściemniało się już, gdy mężczyzna rozpalił ogień, na kłodzie pokroił garść grzybów na kolację, zgarnął je na patelnię z tłuszczem wieprzowym wygrzebanym z puszki fasoli i postawił patelnię na żarze, by się poddusiły. Chłopiec się przyglądał. To dobre miejsce, tatusiu, powiedział.

Zjedli małe grzyby z fasolą, wypili herbatę, a na deser otworzyli puszkę gruszek. Ognisko ułożył przy pokładzie skały, gdzie usypał gałęzie, a po drugiej stronie rozpiął plandekę, by odbijała ciepło. Siedzieli rozgrzani w swoim schronieniu, a mężczyzna opowiadał chłopcu historie. Były to stare historie o odwadze i sprawiedliwości, które zapamiętał. Wreszcie chłopiec zasnął w kocach, a wtedy dorzucił do ognia, położył się najedzony i słuchał cichego grzmotu wodospadu w ciemnym przerzedzonym lesie.

Rankiem wyszedł i ruszył ścieżką w dół rzeki. Chłopiec miał rację: to było dobre miejsce, więc chciał sprawdzić, czy nie ma śladów czyjejś bytności. Niczego nie znalazł. Przystanął, patrząc na rzekę w miejscu, gdzie rzucała się susem w sadzawkę, gdzie woda burzyła się i wirowała. Rzucił biały kamyk do wody, ale ten zniknął tak nagle, jak gdyby został połknięty. Pewnego razu stał nad podobną rzeką i patrzył na migot łososi w głębinie, widocznych w herbacianej wodzie, gdy obracały się na bok, by żerować. Odbijających słońce głęboko w ciemności, jakby noże połyskiwały w jaskini.

Nie możemy tutaj zostać, powiedział. Z dnia na dzień robi się coraz zimniej. A wodospad to atrakcja. Tak samo dla nas, jak dla innych, i nie wiemy, kto to może być i nawet nie usłyszymy ich nadejścia. Tu jest niebezpiecznie.

Moglibyśmy zostać jeszcze jeden dzień.

To niebezpieczne.

To może znaleźlibyśmy jakieś inne miejsce nad rzeką.

Musimy ruszać w drogę. Musimy iść na południe.

A rzeka nie płynie na południe?

Nie.

Mogę zobaczyć na mapie?

Tak. Zaczekaj, przyniosę ją.

Podarta mapa przedsiębiorstwa naftowego była dawniej sklejona taśmą, ale teraz składała się ze strzępów ponumerowanych kredką w rogu, by można je było łatwo złożyć w całość. Przejrzał wiotkie świstki i dopasował te, które ukazywały okolicę.

Tutaj przejdziemy przez most. Będzie z dwanaście kilometrów stąd. To jest rzeka. Płynie na wschód. A my pójdziemy szosą, po wschodniej stronie łańcucha górskiego. To są nasze drogi, te czarne linie na mapie. Drogi stanowe.

Dlaczego stanowe?

Bo kiedyś należały do stanów. Kiedyś nazywaliśmy się stanami.

Ale teraz już nie ma stanów?

Nie.

A co się z nimi stało?

Dokładnie to nie wiem. Dobre pytanie.

Ale drogi ciągle są?

Tak. Na razie.

Czyli jak długo?

Nie wiem. Na razie będą. Nic ich nie zniszczy, więc chyba się zachowają.

Ale samochody ani ciężarówki nimi nie jeżdżą?

Nie.

No dobrze.

Gotowy?

Chłopiec kiwnął głową. Wytarł nos rękawem, zarzucił mały plecak na ramię, mężczyzna złożył fragmenty mapy, wstał i ruszył między palikami szarych drzew w kierunku drogi.

Gdy ich oczom ukazał się most poniżej, zauważyli stojącą w poprzek jezdni ciężarówkę z naczepą wbitą w wygiętą żelazną balustradę. Znowu się rozpadało i deszcz pukał cicho w plandekę, a oni stali, wyglądając spod niebieskiego półmroku.

Obejdziemy ją?, spytał chłopiec.

Nie wydaje mi się. Prawdopodobnie będziemy musieli przejść pod spodem. I chyba trzeba będzie rozładować wózek.

Most opasywał rzekę nad kataraktami. Gdy wyszli zza zakrętu drogi, usłyszeli szum wody. Z głębi wąwozu dął wiatr, więc naciągnęli rogi plandeki i wepchnęli wózek na most. Przez balustradę widzieli rzekę. Poniżej katarakt znajdował się wiadukt kolejowy wsparty na filarach z wapienia. Kamienne bloki filarów były poplamione nad poziomem wody od dawnych przyborów, a zakręt rzeki zatykały wielkie pokosy czarnych konarów, krzaków i pni.

Ciężarówka stała tutaj od lat – opony bez powietrza zgniecione pod wieńcami kół. Szoferka wbita była w balustradę, a naczepa wyskoczyła z siodła do przodu i uderzyła w tył kabiny. Po przeciwległej stronie koniec naczepy sterczał poza staranowaną balustradą metr nad wąwozem. Mężczyzna wepchnął wózek pod naczepę, ale rączka się zablokowała. Będą go musieli wsunąć pod kątem. Zostawili wózek na deszczu, przykryty plandeką, a sami zanurkowali pod naczepę – chłopiec przykucnął w suchym miejscu, mężczyzna zaś wspiął się po stopniach na zbiornik z paliwem, otarł deszcz z szyby i zajrzał do kabiny. Zszedł ze stopnia, wyciągnął rękę, otworzył drzwi, a potem wdrapał się do środka i zatrzasnął drzwi za sobą. Usiadł i rozejrzał się wkoło. Za siedzeniami stare łóżko. Na podłodze papiery. Schowek otwarty, ale pusty. Przecisnął się między fotelami do tyłu. Na łóżku zawilgotniały szorstki materac i mała lodówka z otwartymi drzwiami. Składany stolik. Na podłodze stare czasopisma. Przeszukał schowki ze sklejki nad głową, ale niczego nie znalazł. Pod łóżkiem były szuflady. Wyciągnął je i przetrząsnął śmiecie. Przecisnął się z powrotem na przód kabiny, usiadł w fotelu kierowcy i przez szybę pokrytą smużkami deszczówki spojrzał w dół rzeki. Puste bębnienie kropel o metalowy dach i ciemność powoli zasnuwająca wszystko.