Выбрать главу

Noc przespali w ciężarówce, a rankiem przestało padać, więc rozładowali wózek, przenieśli wszystko pod naczepą na drugą stronę i zapakowali z powrotem. Dalej na moście, w odległości trzydziestu metrów, znajdowały się poczerniałe resztki spalonych opon. Mężczyzna stał i patrzył na ciężarówkę. Jak myślisz, co jest w środku?, spytał.

Nie wiem.

Nie pierwsi tędy idziemy. Więc chyba nic nie zostało.

Nie ma jak dostać się do środka.

Przyłożył ucho do boku naczepy i klepnął otwartą dłonią w cienką blachę. Wygląda, że jest pusta, powiedział. Pewnie można się dostać przez dach. Bo inaczej ktoś już dawno wyciąłby dziurę w boku.

A czym by wyciął?

Coś by znaleźli.

Zdjął parkę, położył ją na wózku, po czym wspiął się na zderzak ciężarówki, na maskę i po szybie wdrapał się na dach kabiny. Wstał, odwrócił się i popatrzył na rzekę. Pod stopami mokry metal. Spojrzał na chłopca. Wyglądał na zmartwionego. Odwrócił się, wyciągnął rękę, uchwycił się przodu naczepy i powoli podciągnął się do góry. To był jedyny sposób, poza tym zostało mało kilogramów do podciągnięcia. Jednym kolanem podparł się na krawędzi i zawisł, odpoczywając. Potem podźwignął się, przekręcił na bok i wstał.

Mniej więcej w jednej trzeciej długości znajdował się otwór, do którego doszedł na ugiętych nogach. Pokrywy nie było, a ze środka biła woń mokrej sklejki i kwaśny odór, który już dobrze znał. W kieszeni na biodrze miał czasopismo, więc wyciągnął je, wyrwał parę kartek, zwinął w rulon, wyjął zapalniczkę, podpalił go i wrzucił w czeluść. Cichy syk. Odgarnął ręką dym i zajrzał w otwór. Wydawało się, że mały ogień płonący na dole jest bardzo daleko. Osłonił dłonią oczy od blasku i wtedy dostrzegł koniec przyczepy. Ludzkie zwłoki. Leżące we wszystkich pozycjach. Wyschnięte i skurczone w zgniłych łachmanach. Palący się zwitek kartek zmalał do wiązki płomieni, a chwilę później zgasł, pozostawiając po sobie na mgnienie oka niewyraźny deseń w popiele przypominający zarys kwiatu, stopioną różę. Potem znów zapadła ciemność.

Tej nocy biwakowali w lesie, na grani górującej nad rozległą wyżynną równiną, która ciągnęła się na południe. Przy skale ułożył ognisko – zjedli ostatnie smardze oraz puszkę szpinaku. Nocą w górach rozpętała się burza, schodziła w ich stronę z kanonadą trzasków i grzmotów, a zawoalowane migotanie błyskawic raz po raz rozwidniało goły szary świat. Chłopiec przywarł do niego. Krótkotrwały grzechot gradu, a potem powolny zimny deszcz.

Gdy się obudził, nadal było ciemno, ale deszcz ustał. Przydymione światło w głębi doliny. Wstał i podszedł nad skraj grani. Mgławica ognia rozciągająca się na wiele kilometrów. Przysiadł i patrzył. Czuł woń spalenizny. Poślinił palec i wystawił go na wiatr. Wstał, odwrócił się i zobaczył, że plandeka jest rozświetlona od środka – chłopiec się obudził. Zagnieżdżony w ciemności, jej kruchy niebieski kształt wyglądał jak namiot z ostatniej eskapady na krańcu świata. Jak coś prawie niewytłumaczalnego. Bo tak było.

Przez cały następny dzień wędrowali w nawiewanych oparach dymu. W porywach wiatru unosił się on z ziemi jak mgła, a cienkie czarne drzewa płonęły na stokach niczym skupiska pogańskich świec. Pod koniec dnia dotarli do miejsca, gdzie pożar przeciął drogę i gdzie asfalt nadal był ciepły, a nieco dalej zaczęli grzęznąć. Gorący czarny kit czepiający się butów i rozciągający w formie cienkich pasków pod kroczącymi stopami. Zatrzymali się. Musimy odczekać, powiedział.

Wrócili i rozłożyli się obozem na samej drodze, a gdy rankiem ruszyli, okazało się, że asfalt ostygł. Wkrótce natknęli się na ślady odciśnięte w nawierzchni. Pojawiły się nagle. Przykucnął i patrzył. Nocą ktoś wyszedł z lasu i pomaszerował roztopioną szosą.

Kim jest ten człowiek?, spytał chłopiec.

Nie wiem. Kim jest ktokolwiek?

Natknęli się na niego człapiącego szosą z przodu, pociągającego lekko jedną nogą. Zatrzymywał się od czasu do czasu, stał zgarbiony i niepewny, po czym ruszał dalej.

Co zrobimy, tatusiu?

Nic nam nie grozi. Będziemy szli i obserwowali.

Przyjrzymy się, powiedział chłopiec.

Tak, przyjrzymy się.

Szli za nim przez kawał drogi, ale w takim tempie marnowali dzień. Wreszcie usiadł na szosie i już nie wstał. Chłopiec uczepił się ojcowskiej kurtki. Milczeli. Był ogorzały jak cała kraina, w osmalonym, czarnym ubraniu. Jedno oko wypalone, porastające poczerniałą czaszkę włosy przypominające zawszoną perukę z popiołu. Gdy go mijali, spuścił wzrok. Jakby coś przeskrobał. Buty miał obwiązane drutem i oblepione smołą z nawierzchni, siedział w milczeniu przygarbiony, w łachmanach. Chłopiec oglądał się przez ramię. Tatusiu, szepnął. Co jest z tym człowiekiem?

Trafił go piorun.

Możemy mu pomóc?

Nie. Nie możemy mu pomóc.

Chłopiec ciągnął go za połę kurtki. Tatusiu.

Przestań.

Tatusiu, naprawdę nie możemy mu pomóc?

Nie. Nie możemy. Dla niego nic już nie da się zrobić.

Posuwali się dalej. Chłopiec płakał. Wciąż oglądał się do tyłu. Gdy zeszli ze wzgórza, mężczyzna przystanął, spojrzał na chłopca, a potem na drogę za plecami. Poparzony człowiek przewrócił się – z tego miejsca nie można się było nawet zorientować, co leży na szosie. Przykro mi, powiedział. Nie mamy niczego, co moglibyśmy mu dać. Nie mamy mu jak pomóc. Przykro mi z powodu tego, co mu się przytrafiło, ale nijak tego nie naprawimy. Wiesz przecież o tym, prawda? Chłopiec stał ze wzrokiem wbitym w ziemię. Pokiwał głową. Potem ruszyli i już się nie obejrzał.

Wieczorem mdły siarczany blask pożarów. Woda stojąca w przydrożnych rowach czarna od spływającej deszczówki. Góry zawoalowane mgłą. Betonowym mostem przeszli rzekę, której powolny nurt niósł smugi popiołu i brei. Kawałki zwęglonego drewna. W końcu przystanęli, zawrócili i zanocowali pod mostem.

Nosił portfel, póki róg nie przetarł dziury w spodniach. A potem pewnego dnia usiadł na poboczu, wyjął go i przejrzał zawartość. Trochę pieniędzy, karty kredytowe. Prawo jazdy. Zdjęcie żony. Porozkładał wszystko na asfalcie. Jak karty do gry. Rzucił pociemniały od potu skórzany portfel między drzewa i siedział, trzymając fotografię. A potem położył ją na drodze, wstał i ruszyli dalej.

Rankiem leżał na wznak, wpatrzony w gniazda ulepione z gliny przez jaskółki w szczelinach pod mostem. Spojrzał na chłopca, ale ten odwrócił się plecami w stronę rzeki.

Nic nie mogliśmy zrobić.

Milczał.

On umrze. Nie możemy się z nim niczym podzielić, bo też umrzemy.

Wiem.

No to dlaczego się nie odzywasz?

No przecież właśnie się odezwałem.

W porządku już?

Tak.

To dobrze.

Dobrze.

Stali na przeciwległym brzegu rzeki i wołali go. Obszarpane, pogarbione bożki w łachmanach pośrodku jałowej ziemi. Wędrujący po wyschniętym dnie mineralnego morza, spękanym i poszczerbionym jak strącony talerz. Szlaki dzikiego ognia w zakrzepłych piaskach. Sylwetki zamazane w oddali. Obudził się i leżał w ciemności.

Zegary stanęły o 1.17. Długie nożyce światła, a potem seria wstrząsów. Podniósł się i podszedł do okna. Co to?, spytała. Nie odpowiedział. Ruszył do łazienki i nacisnął włącznik światła, ale prądu już nie było. Matowy różowy poblask za szybami. Przyklęknął i przesunął rączkę, żeby zatkać wannę, a potem odkręcił do oporu oba krany. Stała w koszuli nocnej w drzwiach, jedną dłonią trzymając się kurczowo ościeżnicy, drugą obejmując się za brzuch. Co to?, spytała. Co się dzieje?