Margit Sandemo
Droga W Ciemnościach
SAGA O LUDZIACH LODU
Tom XXXV
ROZDZIAŁ I
Drobne kamyki chrzęściły pod stopami idących, gdy posuwali się naprzód wąskimi korytarzami. Karbidowe lampy syczały cichutko. Gdy któryś się odezwał, głos dudnił długo za nimi i przed nimi albo odbijał się głucho od niewidocznych ścian.
Od czasu do czasu odpowiadało im zdumiewająco głośne echo. Tak było wówczas, gdy szli pod ogromnymi sklepieniami, wznoszącymi się wysoko, na co najmniej pięćdziesiąt metrów nad nimi.
Sceneria niezwykłej piękności otworzyła się przed oczyma idących, gdy posuwając się mozolnie naprzód, dotarli do obszaru pełnego fantastycznych formacji. Niektóre mogą przywodzić na myśl wypalone do połowy świece w przytłumionych, a mimo to intensywnych barwach. Inne przypominają drzemiące trolle. U stropu zwieszają się stalaktyty, połyskliwie białe, mieniące się żółcią lub czerwienią, gdzie indziej znowu całkiem przezroczyste. Podłoże groty jeży się sterczącymi w górę stalagmitami. Mogą one osiągać zawrotne wysokości, niektóre są tak cienkie, że wydaje się, iż mogą się w każdej chwili złamać.
Trwają tak od tysięcy lat.
Trzej młodzi wędrowcy jednak odnosili się z umiarkowanym zainteresowaniem do tych kwarcowo-wapiennych formacji. Znajdowali się w takiej części systemu grot, który dostępny był dla turystów, który został dokładnie zbadany i opisany, wszystko naniesiono na mapy. Trzej badacze chcieli oglądać inne okolice.
Szedł z nimi pochodzący stąd przewodnik. W przeciwnym razie nie dostaliby zezwolenia na wędrówkę w wiecznym mroku. I ten przewodnik znał ich bardzo dobrze, bo nie pierwszy raz wędrowali razem przez ciemne korytarze.
Trzej młodzi ludzie wciąż widzieli przed sobą jego plecy. Był bardziej niż oni przyzwyczajony do chodzenia po wyboistym podłożu. Wskutek trwającej setki wieków erozji skały były wyżłobione, nierzadko wkraczali w rejony, gdzie zalegały drobne kamienie. Gdzie indziej jakaś rzeka płynąca tu w praczasach zmyła wszystko i zostawiła tylko nagą skałę.
Prawie ze sobą nie rozmawiali. Szli w milczeniu, chcąc jak najszybciej zostawić za sobą dobrze znane rejony, skupieni i świadomi celu. Bo tym razem odkrywać mieli obszar, którego nawet przewodnik nie znał.
Działo się to w Adelsbergu w Słowenu.
Był rok 1914.
Adelsberg to austro-węgierska nazwa miejscowości. Właśnie tutaj w roku 1779 został stracony Solve Lind z Ludzi Lodu, a jego nieszczęśliwy syn, Heike, płakał nad losem ojca. Heike był jedyną istotą na świecie, która opłakiwała Solvego z Ludzi Lodu.
Słoweńska nazwa osady brzmi: Postojna.
Tutaj znajdują się największe w Europie i najpiękniejsze tereny krasowe, a jaskinia Postojna należy do najsłynniejszych. Już w wieku trzynastym znano tę „starą grotę”. W chwili swej śmierci Solve spojrzał prosto w jej otwór i zrozumiał.
W roku 1918 odkryto, że system grot jest znacznie większy, niż początkowo sądzono. Przed wiekami płynąca tędy rzeka Piuca wymywała skały, a woda rozpuszczała wapień, tworząc potężne puste komory. Teraz Piuca znika w szerokiej szczelinie i wypłukuje podłoże na niższym poziomie, nieco dalej od tej rozległej sieci korytarzy, przesmyków i grot u podstawy góry.
Turyści i grotołazi znaleźli, oczywiście, wejście do wnętrza. Postarano się o „przejezdną” drogę dla zwiedzających, żeby nie błądzili w ciemnych sztolniach i nie wpadali w bezdenne szyby.
Eksploratorom zostawiono więcej swobody. Lecz także oni musieli zawsze mieć ze sobą przewodnika, silnego chłopa z tutejszych okolic.
Wielu z tych, którzy odwiedzili jaskinie Postojny, twierdzi, że nie zna świata, kto tego nie widział.
I trzeba powiedzieć, że jest to pogląd bliski prawdy. Można do Postojny zrobić przejażdżkę kolejką wąskotorową, jakieś półtora kilometra w głąb, jest to fantastyczne przeżycie nawet dla najbardziej wymagających. Ale łączna długość podziemnych korytarzy, przecinających się i krzyżujących na różnych poziomach, jest wielokrotnie większa. Mówi się o dziesiątkach kilometrów jedynie w odniesieniu do znanych i opisanych przejść.
Tamtego roku, 1914, kiedy trzej młodzi grotołazi ze swoim przewodnikiem wędrowali w ciemnościach, większość terenu pozostawała jeszcze nie zbadana i żadnej kolejki, rzecz jasna, nie było.
Przewodnik przystanął i zaczekał na idących z tyłu.
Kiedy go dogonili, powiedział po niemiecku:
– Wejdziemy teraz do bardzo wąskiego szybu. Dobrze, że wszyscy jesteście szczupli i niewysocy. Będziemy używać liny, bo chociaż okolice wejścia wydają się płaskie, to potem jest ostry spad, a szyb ma znaczą głębokość.
Kiwali w skupieniu głowami i przygotowywali się do zejścia.
Przyzwyczajeni byli do opuszczania się w głąb nieznanych mrocznych sztolni. Jeden po drugim ostrożnie wchodzili do wąskiego szybu i posuwali się za przewodnikiem w ciasnym, dość nieprzyjemnym pasażu, w którym stalagmity zagradzały im drogę.
Przewodnik znowu przystanął.
– Do tego miejsca jaskinia jest znana – rzekł cicho. – Ja i jeszcze jeden poszliśmy kiedyś kawałek dalej, ale… musieliśmy zawrócić.
– Nie było przejścia?
– W postaci korytarza, nie.
Więcej nie powiedział. To znaczy o grocie. Dodał natomiast:
– Ludzie gadają, że jacyś inni też próbowali wejść. Dwadzieścia pięć lat temu. Też musieli zawrócić.
– Z tego samego powodu?
– A z jakiego by innego? Oni potem pomarli, bardzo szybko jeden po drugim, i nikt nie zdążył ich zapytać.
Najmłodszy z trzech grotołazów powiedział hardo:
– Ale my pójdziemy dalej, co?
– Oczywiście – potwierdzili towarzysze z przekonaniem.
Przewodnik milczał.
Bardzo trudno było forsować następne wzniesienie, pokryte stalagmitami, czyli formacjami wznoszącymi się ku górze. Niekiedy przejście było tak ciasne, że musieli się przeciskać, w jednym miejscu dostrzegli, że ktoś starał się wyrąbać skalne występy, żeby zrobić sobie przejście.
– To pewno ci, którzy tu wtedy przyszli – mruknął przewodnik.
Jedna z latarek zgasła i mimo starań nie dawała znaku życia. Jej właściciel poczuł się niemal osamotniony.
Gdy po omacku przesuwali się dalej, ocierając sobie kolana i biodra do krwi o wystające skały, nagle przystanęli wszyscy.
– Co to jest? – pytali z niedowierzaniem.
– Ja myślę… – zastanawiał się przewodnik. – Myślę, że to tkwi gdzieś w środku.
Wszyscy ze wstrętem pociągali nosami.
– Boże drogi – mruknął któryś.
– Nie jest to zbyt silne, ale smród ohydny – dodał trzeci.
– Idziemy dalej!
Ruszyli przed siebie, ale jakoś wolniej i z mniejszym zapałem.
Odór stawał się coraz silniejszy. W końcu jeden z wędrowców przystanął.
– Nie, już dalej nie dam rady, zaraz zwymiotuję!
Pozostali zanosili się kaszlem.
– Poprzednim razem doszliście aż tutaj? – zapytał jeden przewodnika.
– Nie, skąd? Nawet się nie zbliżyliśmy do tego miejsca.
– Co to może być?
Ostrożnie wciągali dławiący smród.
– Nigdy przedtem nie czułem czegoś podobnego – mruknął któryś z grotołazów. – Jest tu gdzieś coś starego, może zgniłego, stąd ten okropny odór, który przesyca ściany. Może to jakiś związek chemiczny?
– W każdym razie to nie padlina, choć smród przypomina zgniliznę.
Przewodnik, który był prostym, ale kulturalnym człowiekiem, powiedział:
– To, oczywiście, zabrzmi głupio, ale mnie się zdaje, że to śmierdzi… złem… w jakiś sposób. To znaczy złością.
Zachichotał, jakby chciał zatrzeć nieprzyjemne wrażenie swoich słów, ale grotołazom nie było do śmiechu.