– Sama nie, wiesz o tym dobrze, Vetle! Przodkowie mogą przecież działać jedynie przy pomocy obecnie żyjących Ludzi Lodu. I właśnie ty zostałeś wyznaczony.
Oddech znowu uwiązł chłopcu w gardle, o mało się nie zakrztusił, bo chciał zbyt szybko przełknąć ślinę.
– Ale czarne anioły chyba mi pomogą?
Postać w kapturze pokręciła głową.
– Ty nie pochodzisz z ich rodu.
– Henning też nie, a pomagały mu, kiedy był dzieckiem. I Malin też pomagały.
– Czarne anioły pomagały Henningowi ze względu na Sagę i jej bliźnięta. A Malin pomagały, by mogła poradzić sobie z Ulvarem, który był z ich rodu. Z tobą nic ich nie łączy.
Vetle głęboko wciągnął powietrze.
– Ja, oczywiście, zrobię wszystko, czego ode mnie oczekujecie. Skoro jednak Tengel Zły nie jest w stanie się poruszać, to przecież nie może się dostać ani do nut, ani do tego człowieka.
– To prawda, lecz nie możesz zapominać o niezwykłej, ogromnej sile jego myśli. Przez ostatnie dwa lata była ona osłabiona, ale teraz znowu udało mu się ją odtworzyć.
– I co?
– Przy najbliższej okazji posłuży się pierwszym lepszym przypadkowym człowiekiem jako narzędziem, które zrobi dla niego wszystko.
– W tej chwili nie ma przecież do dyspozycji nikogo dotkniętego. Bo Benedikte…
Postać znowu podniosła rękę pod peleryną.
– Benedikte nie będzie u niego na posyłki. Ale on ma innych…
– Kogo na przykład?
– Jeszcze nie wiem, kogo tym razem wybierze.
Vetle czekał, lecz przybysz nie powiedział nic więcej.
– Co wobec tego ja mam zrobić?
– Musisz pojechać na południe.
Chłopiec mimo woli drgnął gwałtownie.
– Do… jego kryjówki?
– Nie. Znacznie dalej. Do kraju Maurów.
Vetle, jak powiedzieliśmy, był chłopcem bystrym, o żywej inteligencji, zrozumiał natychmiast, co to oznacza. Za czasów Wędrowca był to, oczywiście, kraj Maurów, ale teraz już nie.
– Rozumiem – powiedział. – Mam pojechać do Hiszpanii, tak? Na Półwysep Iberyjski.
– To się chyba zgadza – potwierdził Wędrowiec z powagą. – Tam, na terenie potężnej delty rzeki Wadi-al-Kebris, znajduje się wielki zamek. W nim właśnie mieszka człowiek, który grał na flecie tak, że o mało nie obudził Tan-ghila Złego.
– Mam zamordować flecistę? – wyjąkał Vetle przerażony.
– Nie, nie, nie należysz przecież do ludzi żądnych krwi?
– Oczywiście, że nie! – zawołał i zarumienił się po korzonki włosów, co go okropnie zirytowało. – To tylko takie ludzkie gadanie, że mam zły charakter.
– Tak, to zrozumiałe. Nie, mój chłopcze. Ty masz jedynie odszukać nuty i zniszczyć je. Tak, żeby pan zamku ani nikt inny nie zdołał odegrać nigdy całego sygnału.
Vetle zastanawiał się. Nazwa Wadi-al-Kebir nic mu nie mówiła. Znał natomiast nazwę Gwadalkiwir. To musiała być hiszpańska wersja pierwszej, arabskiej nazwy rzeki.
I to prawda, rzeka miała potężną deltę, o tym Vetle wiedział. Rozległe mokradła nosiły nazwę Las Marismas. Eldorado wszelkiego rodzaju wodnego ptactwa i punkt postojowy ptaków wędrownych.
Byłoby interesujące to zobaczyć.
– Ale jak ja się tam dostanę? – zapytał. Wizja przygody pozwoliła mu zapomnieć o ewentualnych niebezpieczeństwach. – Chodzi mi o to, jak przedostanę się przez tereny objęte wojną?
Postać odwróciła głowę tak, że na bardzo króciutką chwilę światło lampy padło na twarz gościa. Jedynie przelotny błysk, ale ukazał cierpki uśmiech na zdumiewająco młodej i fascynującej twarzy o czarnym, starannie przystrzyżonym zaroście i żółtych, demonicznych oczach.
Natychmiast twarz Wędrowca znowu pogrążyła się w mroku.
– Gdybyś pochodził z rodu Sagi, to jeden z wilków należących do czarnych aniołów zaniósłby cię tam na grzbiecie.
– Tak jak to było z Vanją?
– Tak. Ale ty należysz „jedynie” do Ludzi Lodu. Wiem jednak, że jutro wcześnie rano wyrusza na południe transport miłosierdzia.
Vetle domyślił się, że Wędrowiec mówi o transporcie humanitarnym, ale takie określenie było z pewnością dla niego zbyt nowoczesne.
– Transport Czerwonego Krzyża? – zapytał. – Tak, tylko ich pociągi mogą teraz jeździć bez przeszkód po Europie. Jak ja się jednak dostanę do takiego pociągu?
– No, Vetle, teraz sam musisz ruszyć głową. Chyba nie chcesz nam udowodnić, że przeceniliśmy twoją inteligencję i że powinniśmy rozejrzeć się za kim innym…
– Nie, nie! Skąd? Poradzę sobie! – zawołał chłopiec dzielnie. – Muszę tylko zostawić wiadomość dla rodziców, żeby się o mnie nie martwili.
– Jeśli musisz, to oczywiście tak zrób. W każdym razie oni dostaną wiadomość także od nas. Powiemy im też, że będziemy cię ochraniać, jak długo zdołamy. Ale jeśli ty sam, z głupoty albo z powodu bezmyślności czy tchórzostwa, narazisz się na niebezpieczeństwo, to może być z tobą źle. Przed głupotą chronić cię nie możemy.
To była najlepsza metoda na pobudzenie Vetlego do działania.
– Jasne, że dam sobie radę! – oświadczył wojowniczo. – Muszę tylko mieć dokładniejsze instrukcje.
– Będziesz je otrzymywał w miarę potrzeby. A teraz przygotuj się do podróży, noc jest krótka!
Postać w pelerynie uniosła rękę w geście pozdrowienia i chłopiec znowu został sam.
Pakując potrzebne rzeczy Vetle myślał o swoim wyjeździe jak o przygodzie przez wielkie P. Dotychczas zachowywał się chyba jako dość nieśmiała istota, ale nieoczekiwane pojawienie się Wędrowca zaskoczyło go kompletnie i nadwerężyło jego pewność siebie. Vetle nigdy się nie spodziewał, że zostanie do czegoś wybrany. Dla niego historia Ludzi Lodu była raczej czymś na kształt baśni niż rzeczywistości, sam też nigdy niczego nadzwyczajnego nie przeżył. Na tym właśnie polega cała różnica między tymi, którzy otrzymali zdolność zaglądania w mroczny świat nadprzyrodzony, a tymi, którzy nigdy niczego niezwykłego nie doświadczyli. Jak obdarzeni zdolnością widzenia niewidzialnego mogliby przekonać zwyczajnych ludzi, że istnieje jakiś nadnaturalny świat? To się przecież nigdy nie uda, nikt nie uwierzy. Dlatego tak wielu ludzi nikomu nie wspomina o wyjątkowych przeżyciach; boją się narazić na śmieszność i kpiny.
Vetle znajdował się jak gdyby na pograniczu. Nigdy wprawdzie sam niczego nie widział, ale tak bardzo był związany z historią Ludzi Lodu, należał przecież do tej rodziny, a Malin ani Christoffer, Henning ani Benedikte, ani Andre nigdy nie żywili najmniejszych wątpliwości co do istnienia świata nadprzyrodzonego.
A ponadto istniał Imre, syn Marca. Vetle nigdy go wprawdzie nie widział, ale wierzył w niego bez zastrzeżeń. Zatem Vetlego można by nazwać agnostykiem. Kimś, kto ani nie wierzy, ani nie odrzuca. Kimś, kto tego rodzaju pytania pozostawia otwarte.
Ale tak było dawniej, bo teraz Vetle już wiedział. Teraz już nie wątpił.
Został wybrany! W każdym razie pod pewnym względem.
On, spośród wszystkich Ludzi Lodu! On, najzupełniej zwyczajny, ziemski członek rodu. I ma przecież dopiero czternaście lat! To chyba rekord od dawna nie notowany.
Vetle zaś uwielbiał rekordy. Kochał wyzwania. Och, przekroczyć własne możliwości, przekroczyć oczekiwania całego świata! Nie miałby nic przeciwko niememu podziwowi tłumów, chętnie stałby się człowiekiem sławnym, kimś, o kim się mówi, kogo się czci.
A to chyba największe wyzwanie.
Przodkowie Ludzi Lodu mogą na nim polegać. Wiedzieli, co robią, wybierając właśnie Vetlego. Vetlego z Ludzi Lodu! Piękne nazwisko, czyż nie?
Wykonał karkołomny skok, zrobił wyrzut obu nóg i spróbował w powietrzu trzasnąć piętami. Ten skok ćwiczył od dawna, ale bez specjalnych sukcesów. Tym razem też mu się nie do końca udał. Klapnął płasko na podłogę i zawstydzony rozglądał się wokół. Ale Wędrowiec nie mógł go zobaczyć. Zniknął już dawno temu.