– Ależ delta Gwadalkiwiru jest ogromna! – zawołał grand. – Naprawdę nie masz żadnych bliższych wskazówek?
– Owszem – odpowiedział chłopiec pospiesznie. – Mam dokładne instrukcje od określonego miejsca na mokradłach. Gdy tylko tam dotrę, wszystko pójdzie gładko.
– No, miejmy nadzieję. A czy twój ojciec wie, że do niego idziesz?
– Nie, nic nie wie. On jest tam więźniem i ja mam go uwolnić – kłamał Vetle.
Chyba posunął się trochę za daleko. W oczach granda dostrzegał niedowierzanie.
– To nie jest takie bardzo niebezpieczne – uspokajał. – Mój ojciec jest tam traktowany jako niewolnik albo prawie. On… nie ma zbyt trzeźwego rozumu.
(Wybacz mi, tato Christofferze!}
– No, w takim razie los zesłał mu syna podwójnie uzdolnionego – powiedział hiszpański arystokrata. – To bardzo pięknie z twojej strony, Vetle, że chcesz pomagać ojcu. Ale jak ty się tam dostaniesz?
Na to Vetle nie umiał odpowiedzieć, tłumaczył się jednak swoją marną znajomością języka. Akurat teraz był zadowolony, że umie tak niewiele.
Grand powiedział, że najchętniej odwiózłby Vetlego na miejsce, ale, niestety, musi się niezwłocznie zająć interesami.
Chłopiec rozumiał to bardzo dobrze, raz jeszcze podziękował za wszystko, co rodzina dla niego zrobiła. Mój Boże, czy mógł wymagać więcej?
Hiszpan zastanawiał się nad czymś.
– Wydaje mi się bardzo dziwne to z zamkiem na mokradłach, Vetle. Zamek ma zazwyczaj w pobliżu jakąś osadę, gdzie mieszkają poddani. A o ile wiem, to w tamtej okolicy nie ma żadnych osad.
Znowu się zamyślił.
– Chociaż… Słyszałem kiedyś o takim zamczysku w tamtych okolicach, rzeczywiście słyszałem, ale to było bardzo dawno temu. To opowieść o starym mauryjskim zamku, leżącym daleka na południe… i dzisiaj nie umiałbym nawet powiedzieć, czy to prawda.
– Tak! To się zgadza! To właśnie mauryjski zamek!
– Miał on jakoby zostać zbudowany na skale czy skalnej wysepce. A ze względu na otaczające go bagna jest prawie niedostępny.
– To także prawda – potwierdził Vetle z ożywieniem.
– Oj! W takim razie czeka cię jeszcze daleka droga. I to niebezpieczne rejony. Bez twardego gruntu pod stopami. Ale, jeśli mówimy o tym samym zamku, to mogę ci mimo wszystko wskazać pewien punkt odniesienia. Wieś, która należała do… W każdym razie istnieje tam w pobliżu wieś, całkowicie już zrujnowana i na w pół pogrążona w bagnisku. Nazywa się Silvio-de-los-muertos.
Vetle rozpaczliwie się starał zrozumieć potok hiszpańskich słów.
– Co to znaczy?
– Och, za panowania mauryjskiego mieszkańcy wsi żyli w nieustannym strachu przed szczególnie brutalnym właścicielem zamku. Chyba nigdy nie słyszałem jego nazwiska, ale to zresztą nieistotne. Niemal codziennie musieli oni grzebać swoich bliskich, zamęczonych na śmierć przez ludzi pana, gdy nie mogli więcej pracować. I oto zdarzyło się, że do wsi przybył pewien człowiek, który postanowił wypowiedzieć wojnę panu na zamku. Chciał pomścić zmarłych, bo podobno był krewnym jednego z nich. Czy mu się to udało i co się z nim potem stało, tego nie wiem. Prawdopodobnie on także skończył źle. Patem jednak, od jego imienia, poczęto wieś nazywać Silvio-de-los-muertos. Czyli Silvio-przyjaciel-umarłych albo po prostu: Silvio-od-umarłych.
– Pięknie, nie ma co – westchnął Vetle zgnębiony.
– Owszem. Ale pytaj o tę wieś, to trafisz do celu.
– Tak zrobię – obiecał Vetle z wdzięcznością.
Na odjezdnym został szczodrze zaopatrzony w prowiant i pieniądze. Nie, nie, to żadna pożyczka! To prezent! Vetle rozumiał dumę granda, wobec tego zrezygnował z własnej.
A więc teraz chłopiec mógł jechać pociągiem tak daleko, jak pociągi docierają. Tylko ostatni odcinek będzie musiał pokonać piechotą. Las Marismas bowiem nie zostało stworzone dla pociągów, ani dla samochodów, ani nawet dla ludzi. Wyłącznie dla ptaków i zwierząt.
Tak jak radził grand, Vetle nie wybrał drogi na Sewillę, lecz jechał koleją, poprowadzoną szczytami niewysokich wzgórz wzdłuż rzeki. Później wędrował piechotą na tej samej wysokości, aż któregoś wieczora mógł spojrzeć w dół, na równinę, przez którą płynie rzeka Gwadalkiwir, przez Arabów zwana Wadi-al-Kebir, co znaczy „Wielka Rzeka”.
– Boże drogi – szepnął Vetle.
A przecież to, co widział, było zaledwie wycinkiem ogromnego terenu. Prawdopodobnie jeszcze się nawet nie zbliżył do Las Marismas. Teraz pojmował, że znalezienie zamku będzie niezwykle trudne. W każdym razie w tej chwili żadnego zamku nigdzie nie dostrzegał, mimo że widok miał przed sobą rozległy na wiele mil.
Daleko, na tej samej wysokości, na której się znajdował, widział bielejące małe wioski z obowiązkowo królującym pośrodku kościołem. Tereny wzdłuż rzeki były bardzo zróżnicowane pod względem krajobrazowym. Daleko na południu rzeka dzieliła się na szereg odnóg, płynących w podmokłej okolicy, ziemie na północy zdawały się być bardziej żyzne, bo wsie rozłożyły się tam gęsto. Już od miejsca, w którym stał, zaczynały się mokradła, tutaj nie można było budować domów. Właściwie to nic nie można było tutaj robić, a im dalej na południe, tym gorzej. Bagienne, niebezpieczne nieużytki.
W głębi doliny dostrzegał jeszcze co innego: potężne odnogi rzeki ginęły w podmokłym, martwym lesie, którego charakteru Vetle nie umiałby określić. Drzewa wyglądały okropnie. Jakby rozpaczliwie wyciągały się do życiodajnego nieba tak, by liście mogły pochwycić choć trochę słonecznego światła. Pnie sprawiały wrażenie nadnaturalnie wyrośniętych, jakby je ktoś wyciągał w górę, i Vetle wyobrażał sobie, że są całkiem nagie, pozbawione kory. Ale przecież z tej odległości nie mógł niczego takiego widzieć.
Ten las nie zdąży się bardzo zestarzeć, pomyślał, i chyba miał rację. To, co tutaj oglądał, to był koniec epoki. Później tereny te miały zostać przemienione w ziemię uprawną, ale tego Vetle przecież nie wiedział.
Przyszło mu do głowy, że Las Marismas, wielki raj ptaków, znajduje się za tym lasem albo że nawet zaczyna się już w lesie i ciągnie dalej na północ. Na razie nie widział żadnych ptaków, bo pewnie już się udały na spoczynek.
Właściwie to co Vetle miał do roboty w Las Marismas? Nie przyjechał tu przecież po to, żeby studiować zwyczaje ptaków.
Gdzieś na tych bagnach miał odnaleźć zamczysko.
Zbliżał się wieczór. Czerwone hiszpańskie słońce zaszło. Vetle też powinien udać się na spoczynek.
On jednak był teraz bardzo ożywiony. Przełamał poczucie bezradności i przygnębienia.
Tak blisko celu po takiej długiej podróży!
Chciał iść dalej.
Ale dokąd? Na południe czy na północ?
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa na południe. W każdym razie powinien zejść w dolinę, nie może dalej wędrować szczytami wzgórz. Stoki były jednak porośnięte lasem, a w lesie straci widok na okolicę.
Po napadzie nad granicą nie czuł się zbyt bezpiecznie w lasach. Cóż za głupstwa! Gdzie się podziała jego odwaga?
Był już chyba w połowie drogi w dół przez szybko ciemniejący las, gdy nagle stanął przestraszony.
Coś czy ktoś poruszał się niedaleko pośród drzew?
Wcześniejszy atak wywołał u niego szok. I chyba na jego szczęście, bo teraz był tak przerażony możliwością powtórzenia się tego samego, że rzucił się na ziemię pod krzakami i leżał bez ruchu.
Nasłuchiwał, a serce biło mu coraz mocniej.
Jaka cisza! Jakby ktoś inny także nasłuchiwał.
W końcu jednak cisza została przerwana, bo jakaś istota znowu zaczęła się poruszać. Ciężkie, człapiące kroki, stękanie i głośne jęki. Coś wielkiego i niezdarnego brnęło przed siebie.