W kierunku krzewów, za którymi ukrywał się Vetle.
Chłopiec nie wytrzymał. Zerwał się jak oparzony i na łeb, na szyję poleciał w dół po zarośniętym chaszczami zboczu. Potykał się w ciemnościach, przewracał, obijał sobie kolana, wstawał pospiesznie i biegł dalej. Drapały go gałęzie, nogi więzły pomiędzy wystającymi korzeniami, krzaki szarpały mu ubranie. Jak oszalały wyrywał się z tych pułapek i pędził dalej, śmiertelnie przerażony, a coś niewidocznego wciąż biegło za nim.
Pojęcia nie miał, jakie zwierzęta żyją w okolicy. Jedyne, o czym, jak mu się zdawało, słyszał, to dziki. Stworzenie, które za nim biegło, wydawało się jednak większe. Nosorożec? Nie, skąd? To przecież nie Afryka!
Niedźwiedź?
Nie. A poza tym Vetle wątpił, czy w Hiszpanii żyją niedźwiedzie.
Ale cóż on wiedział o tym kraju?
Żadne inne zwierzęta jakoś nie przychodziły mu do głowy. Bo przecież nie mogły to być tygrysy ani pantery! I nie bizony czy inne tury ani nie łoś, zresztą łoś biegnie inaczej.
Vetle miał jednak nieprzyjemne uczucie, że tu w ogóle nie chodzi o zwierzęta. Że tu chodzi o coś całkiem innego.
I ta myśl przerażała go najbardziej.
„Monstrum nadchodzi”, wołał ktoś we śnie.
Monstrum.
Tak. Teraz wszystko zaczynało się zgadzać. To coś, co słyszał za sobą, to musiało być monstrum.
Nie zwierzę i nie człowiek. Monstrum.
W końcu Vetle wydostał się z lasu i stał. A dokładniej mówiąc – leżał. Leżał płasko na brzuchu, przywierając do ziemi.
Z lasu nie docierał żaden dźwięk. Najwyraźniej nikt za nim nie biegł. Może więc uratowała go zdolność do szybkiego biegu, właściwa jego wiekowi?
Tak. Raczej to ostatnie. Monstrum kierowało się przeciwko niemu, ale on okazał się szybszy i uciekł. A była to wyjątkowo wrogo usposobiona istota, Vetle wyczuwał to każdym nerwem. Istota, cokolwiek to było, czaiła się w lesie po to, by zabić.
Zabić jego!
Vetle miał w żyłach dostatecznie dużo krwi Ludzi Lodu, by takie rzeczy wiedzieć.
Głos, ów obrzydliwy, mlaszczący głos wzywał:
„Niewolniku! Nędzna kreaturo! Już go prawie miałeś i przegapiłeś okazję. To niewybaczalne!”
„On był za szybki”, odparło monstrum w myśli.
„To ty byłeś niezdarny! Pilnuj, by następnym razem podejść do niego niepostrzeżenie! Nawet gdyby to miało trwać wieki!”
„Ja się dwa razy nie mylę”, zaskrzeczał chrypliwy głos stwora. „Ja jestem najsilniejszy na świecie”.
„I najgłupszy”, zakończył Tengel Zły w myślach które nie docierały do tamtej istoty. „Że też muszę brać kogoś takiego do pomocy! Ale jak przyjdzie co do czego, ta kreatura jest najlepsza. Naprawdę niepodległa”.
Uśmiechnął się sam do siebie. Kiedy nuty zostaną odnalezione, zmusi się właściciela fletu do odegrania sygnału. A wtedy… Czas Tan-ghila zapanuje na ziemi. Jego królestwo trwać będzie tysiące lat.
Do miejsca jego spoczynku docierały echa kanonady z odległych pól bitewnych. Widział ludzi pełzających pośród korzeni w okopach, widział okręty wojenne na morzach, zatapiane lub zatapiające inne jednostki, i serce w nim rosło.
To jego dzieło!
Przymykał oczy na fakt, że ludzie rządzący światem są równie zdolni jak on.
Tengel Zły pragnął sam zażywać sławy tego, który unicestwił życie na ziemi.
Vetle rozglądał się ostrożnie, obolały, pokrwawiony.
W górze, na szczycie, miał znakomity widok na okolicę, widział drogę, którą powinien się kierować, gdyby chciał zejść na równinę. Ku południowi, bo nabierał coraz większej pewności, że należy iść właśnie tam.
Teraz nie widział żadnej drogi, nie widział w ogóle nic.
Na dodatek zrobiło się już nieprzyjemnie ciemno. W tym kraju natura nie znała długich zmierzchów, przechodzenia z jasnego dnia w noc. Tu owo przejście było brutalnie krótkie. Teraz kompletne ciemności jeszcze nie zapadły, ale stanie się to za chwilę. Z myślą o tych jakichś dzikich zwierzętach, które nocami włóczą się po tym kraju i z których jedno dopiero co spotkał, Vetle wlókł się przed siebie pozbawiony wszelkiej odwagi.
Pod żadnym pozorem nie mógł zostać tu, gdzie był. Za wszelką cenę powinien dostać się na równinę.
Nie ma się nad czym zastanawiać. Trzeba po prostu iść.
Aż do tej pory widział w tym kraju przeważnie jeden rodzaj gleby, czerwoną lub żółtawą glinę, która kompletnie wyschła w palącym słońcu i z której każdy podmuch wiatru wznosił w górę obłoki pyłu. Niekiedy Vetle widywał piasek, ale zawsze grunt był bardzo suchy.
Teraz dostrzegał zmianę. Widział to już z góry i to samo zauważał w dole. Znajdował się na podmokłych terenach nad rzeką Gwadalkiwir.
Tymczasem nie były to mokradła. Jeszcze nie, jeszcze zbyt blisko lasu. Raczej żyzna ziemia, można powiedzieć. Vetle szedł w gęstej trawie, od czasu do czasu podłoże stawało się błotniste, ale niespecjalnie. Uważał, żeby nie zbliżać się zanadto do rzeki, ale było już tak ciemno, że nie widział linii horyzontu. Może zresztą przesłaniała ją nocna mgła, trudno powiedzieć.
Nigdzie, jak okiem sięgnąć, ani jednego światełka.
Okolic rzeki Gwadalkiwir nie można nazwać doliną. Była to ogromna, rozległa równina i Vetle bardzo uważał, by nie podejść zbyt blisko wody, Jeszcze nie teraz. Najpierw musiał się rozejrzeć po otoczeniu.
Ziemia stawała się coraz bardziej bagnista, więc musiał znowu kierować się bliżej lasu. Czynił to niechętnie, gdyż śmiertelnie bał się dzikich zwierząt. Innego wyjścia jednak nie miał, w przeciwnym razie ryzykowałby, że wpadnie do najbliższej odnogi rzeki.
Nieustannie oglądał się przez ramię, niepewny, czy „to” nie rzuci się na niego od tyłu. Szedł więc tak szybko jak tylko mógł i w ten sposób pokonał dość dużą odległość.
Akurat w momencie kiedy pomyślał sobie, że nie może przecież tak iść przez całą noc, zmęczony coraz bardziej i bardziej, potknął się na czymś, ca nie mogło być niczym innym, jak bruzdą pozostawioną przez pług na zaoranym polu.
Pole? Tutaj? Poczuł ogromną ulgę. W takim razie niedaleko powinni być ludzie. W takim razie dzikie zwierzęta nie odważą się tu atakować.
Szedł dalej przez to jakieś pole, ale śladów ludzkich osiedli nadal nigdzie nie widział. Całe ciało pulsowało bólem, poranione podczas szalonego biegu przez porośnięty chaszczami stok. Spodnie na kolanach mial sztywne od zakrzepłej krwi, dłonie odarte ze skóry, oko długo zalewała mu krew ze skaleczonej brwi. Teraz już krew przestała lecieć, ale całe ubranie poszarpane było dosłownie na strzępy.
Vetle z Ludzi Lodu, czternastolatek, czuł się bardzo samotny, bardzo zmęczony i przerażony, w oczach miał łzy rozpaczy i bezradności.
Nagle stanął jak wryty. Dom? Ależ tak, nieduży dom! Czworokątna, mała budowla z kamienia, prawdopodobnie coś w rodzaju spichlerza do przechowywania produktów rolnych. Szedł dalej w nadziei, że znajdzie jeszcze więcej domów, ponieważ jednak niczego takiego nie znalazł, zawrócił do samotnego budyneczku i przez niskie drzwi wsunął się do środka.
Po zapachu ziemi poznał, że się nie mylił, to naprawdę spichlerz. Teraz pusty, ale kiedy postąpił kilka kroków przed siebie, natknął się w kącie na jakieś worki i skrzynie.
Vetle rozłożył worki na ziemi i zrobił sobie z nich posłanie. Jakiż kontrast z jedwabną pościelą we wspaniałym łożu w Kordobie!
Obejrzał dokładnie drzwi i uznał, że z pewnym wysiłkiem uda się je zamknąć na żelazny skobel. Kiedy to już zrobił, poczuł się dużo bezpieczniej. Potem padł na swoje prowizoryczne posłanie i starał się nie myśleć o szczurach, pająkach ani innych obrzydlistwach.
Vetle ocknął się. Nie był w stanie określić, czy to noc, czy ranek, wszystko tonęło w ciemnościach, ale nie wiedział przecież, czy spichlerz ma jakieś okna.