Выбрать главу

Coś go obudziło.

Leżał i nasłuchiwał w napięciu. Ze strachu starał się nie oddychać. Pragnął, żeby teraz ktoś przy nim był. Ktokolwiek, ale najlepiej ojciec. Albo mama, albo oboje…

Nagle zerwał się na równe nogi.

Coś skradało się pod ścianami na zewnątrz budynku. Ściany nie były grube, Vetle dokładnie słyszał człapiące, ciężkie kroki. I budzące grozę stękanie.

Ktoś się niecierpliwił. Ktoś czy coś dobijało się do drzwi. Usiłowało po omacku odnaleźć klamkę.

Skobel! Czy ta prymitywna zapora przed światem zewnętrznym wytrzyma? Vetle cofnął się pod ścianę i dygocząc w panicznym strachu przywarł do muru.

Dawno już rozpoznał te głosy na zewnątrz. To była istota tego samego rodzaju co tamta na wzgórzach. Trudno jednak powiedzieć, czy była to ta sama istota.

Dzik?

To mu się nadal wydawało najrozsądniejsze.

Tylko że to coś na zewnątrz wydawało się znacznie większe niż dzik.

Głośne dudnienie do drzwi sprawiło, że serce podeszło Vetlemu do gardła.

Nie, nie! To nie może dostać się do środka!

Kolejne uderzenie. Drzwi zatrzeszczały złowieszczo, ale wytrzymały. Na razie.

Chłopiec podczołgał się do wyjścia i bezszelestnie oparł się plecami o drzwi. Coś węszyło przy futrynie. Wysoko. Dzik, nawet gdyby stanął na tylnych nogach i wyprostował się, nie sięgnąłby tak wysoko.

Vetle dygotał przerażony.

To, co się stało zaraz potem, zaskoczyło go tak bardzo, że nie zdążył zrobić uniku.

Jednym potężnym ciosem drzwi zostały rozbite i Vetle poczuł, że coś twardego, przypominającego szpony wbija się w jego ramię i rozdziera ciało aż do łokcia. Jakby jakaś potężna łapa, czy jak to nazwać, została wsunięta przez rozbite drzwi i trafiła siedzącego na ziemi. Łapa cofnęła się, a Vetle ze wszystkich sił starał się opanować coraz bardziej nieznośny ból.

Czy naprawdę mogą tu być niedźwiedzie?

Przygotowany na śmierć czekał na następny atak, czwarty z kolei i teraz już pewnie ostatni. Zastanawiał się, czy nie zdołałby jakoś zastawić rozbitych drzwi jedną z desek i zaprzeć się o nie z całych sił plecami, ale uznał, że to całkiem beznadziejne.

Teraz… Kolejny atak! Teraz nastąpi!

Ale atak nie nastąpił.

Zamiast tego Vetle usłyszał, że człapiące kroki prześladowcy oddalają się pospiesznie.

W chwilę później dotarły do niego jakieś głosy. Normalne głosy ludzkie. Dwóch czy więcej mężczyzn szło przez równinę i rozmawiało.

W środku nocy?

Chyba powinien ich ostrzec?

Ostrożnie, bardzo ostrożnie Vetle uchylił rozbite drzwi i wyjrzał przez szparę.

Było bardzo wczesne rano. Tak wczesne, że wciąż więcej było ciemności niż światła.

Dzikie zwierzę? Gdzież się ono podziało?

Widział zarysy niedalekiego lasu czy może zarośli. To w tamtą stronę oddaliły się człapiące kroki.

A zatem on sam nie powinien się tam zbliżać.

Och, ramię! Paliło niczym ogień. Vetle dotknął ręką rany i poczuł, że krew spływa mu po palcach.

A ludzie?

Nigdzie śladu żywej duszy. Nie dogoniłby ich, nawet gdyby widział, dokąd poszli. Nic nie szkodzi, najważniejsze, że jemu udało się wydostać z opałów. To pewnie jedyna szansa na uratowanie życia. Niczym łasiczka wymknął się na zewnątrz i pobiegł jak najdalej od majaczącego w mroku zagajnika, a potem dalej, skrajem pola. Jaśniejące na wschodzie niebo pozwoliło mu się zorientować, gdzie jest.

To dziwne, że nie widział tych rozmawiających ludzi! Tych, którzy przestraszyli owo mistyczne zwierzę i sprawili, że uciekło. Chciał im podziękować i ostrzec przed czyhającym niebezpieczeństwem, ale oni po prostu zniknęli. Co prawda było jeszcze ciemno, ale nie na tyle, by nie można było zauważyć ludzkich sylwetek.

Dopiero kiedy odszedł bardzo daleko od budynku na polu i gdy słońce stało już wysoko ponad rozległą równiną, uświadomił sobie, że tamci mężczyźni rozmawiali po norwesku.

Posługiwali się trudno zrozumiałym, bardzo staroświeckim językiem.

Nie powinien się zatem spodziewać, że spotka tu kogoś żywego.

ROZDZIAŁ VI

Przez cały boży dzień Vetle wędrował wzdłuż odnogi rzecznej, niepewny, gdzie się właściwie znajduje, czy może już minął miejsce, gdzie leży zamczysko, czy też powinien iść w odwrotnym kierunku.

Były to dość dręczące myśli.

Kiedy jednak od czasu do czasu stwierdzał: „powinienem zawrócić”, czuł, jakby coś pchało go naprzód. Jeśli zatem miał jakąkolwiek intuicję i jeśli ta intuicja działała, to chyba szedł we właściwą stronę.

Trzymał się otwartej równiny. Chociaż wysoko na wzgórzach widział osady, to nie odważył się tam pójść. Jak długo będzie można posuwać się naprzód po równinie, tak długo Vetle zostanie tutaj. Las budził w nim największe przerażenie.

Ramię dokuczało niepokojąco. Nie wiedział, w jakim jest stanie, bo nie mógł zobaczyć rany.

Miało się już pod wieczór, gdy odkrył, że nie jest sam.

Najpierw się przestraszył. Czy to jakaś nowa pułapka? Miał już dość tego rodzaju doświadczeń.

Ale kiedy odwrócił się zdecydowanie i chciał spojrzeć prześladowcom w oczy, uspokoił się. Przed nim stało dwóch małych chłopców. Jeden mógł mieć jakieś cztery, a drugi może siedem lat, choć to trudno określić, bowiem dzieci hiszpańskie były na ogół mniejsze niż ich norwescy rówieśnicy.

Chłopcy przystanęli tak samo gwałtownie jak Vetle, jakieś dwadzieścia pięć metrów od niego. Ich bardzo ładne czarne oczy wyrażały strach.

Musieli iść jego śladami od dawna.

– Salud – pozdrowił ich Vetle, popełniając, oczywiście, błąd. To, co powiedział, znaczyło „na zdrowie”, a nie, jak sądził, „dzień dobry”.

Przestraszeni malcy skinęli jedynie głowami w odpowiedzi.

Swoją łamaną hiszpańszczyzną Vetle zapytał:

– Czy idziemy w tę samą stronę?

Głupie pytanie! Nie było tu żadnej innej drogi prócz tej wąskiej ścieżyny pomiędzy wzniesieniem a mokradłami. Buty Vetlego od dawna już były kompletnie przemoczone po długiej wędrówce przez tę okolicę. Malcy szli boso, co było z pewnością dużo bardziej praktyczne.

Naradzali się teraz przez chwilę szeptem, po czym starszy powiedział:

– Si!

Vetle przywołał ich gestem ręki. Podeszli z wahaniem i zatrzymali się w bezpiecznej odległości.

– Ja nie mówię dobrze po hiszpańsku – wyjaśnił Vetle.

Na te słowa buzie malców rozjaśniły się w uśmiechach i całkiem już uspokojeni podeszli blisko.

– Możemy iść razem? – zapytał. – Dokąd się wybieracie?

Chłopcy wzruszyli ramionami.

I właśnie wtedy Vetle zrozumiał, że to są dzieci hiszpańskich Cyganów.

Grand i jego rodzina opowiadali mu dużo o Cyganach. I bez sympatii. Vetle jednak wiedział jeszcze z rodzinnego domu, że to fałszywe wyobrażenie. Hiszpańscy Cyganie to lud bardzo dumny, mają oczywiście poważne problemy, często narażeni są na prześladowania, ale ich kultura jest bardzo stara; są szczególnie utalentowanymi muzykami, śpiewakami i tancerzami, ich specjalnością jest flamenco. Wyrosło wśród nich wielu artystów. Są to ludzie szczerzy i otwarci, ale że przyszło im żyć często na granicy głodu, zdarza się, że popełniają czyny niezgodne z prawem. Krew mają gorącą, „kochają i zabijają z tak samo gorącym sercem”, jak to określił pewien poeta.

To wszystko, co Vetle wiedział na temat hiszpańskich Cyganów. Dosyć to powierzchowna i nazbyt ogólna wiedza.

A ci dwaj mali chłopcy…? Jak się ma wobec nich zachować?

Vetle myślał szybko. Przez cały miniony dzień nie spotkał nigdzie śladu dzikich zwierząt, w przeciwnym razie nie odważyłby się zabierać ze sobą dzieci. Nie chciał ich narażać na niebezpieczeństwo. Choć z drugiej strony…