Chociaż, czy w ich pieśniach była wyłącznie radość? Czy nie wyczuwało się w nich także smutku?
Cyganie śpiewali i tańczyli do późna w noc, aż oczy Vetlego zaczęły się kleić i nie był już w stanie wybijać gorącego rytmu flamenco. Gospodarze śmiali się z jego powolnego kiwania, wkrótce też wskazali jemu i chłopcom miejsce do spania we wnętrzu jaskini. Na zewnątrz muzyka i tańce nie ustawały.
Vetle nie czuł się tak bezpiecznie od chwili, gdy opuścił dom.
Następnego ranka porozmawiał z kilkoma mężczyznami z taboru.
Owszem, znali wymarłą osadę Silvio-de-los-muertos. Któż by miał znać Hiszpanię jeśli nie oni, wędrowny lud?
Ale wyjaśnień udzielali z wahaniem. Czy Vetle naprawdę musi tam iść? To nie jest dobre miejsce! Ludzie dawno już się stamtąd wyprowadzili. Porzucili swoje domy, zostawili swoich zmarłych. Silvio-de-los-muertos było naprawdę wymarłą osadą i powoli pogrążało się w gliniastym podłożu. Pozostał jedynie zamek, teraz także popadający w ruinę. Właściciel zamku żył co prawda w przepychu, ale jego służba to ostatnia hołota i nikt nie dostanie się do zamku, żeby nie przejść przez wartownię, a tam trzymają jakieś potworne psy. Czy Vetle naprawdę musi się tam dostać?
No, niestety, musi. Musi koniecznie coś stamtąd zabrać.
Coś wartościowego?
Nie, wprost przeciwnie, coś bardzo niebezpiecznego. Coś, co należy zniszczyć. I Vetle musi się o to zatroszczyć. Zniszczyć tę rzecz własnoręcznie.
Kiwali głowami, że rozumieją. Skoro tak, to powinien nadal wędrować przez Las Marismas, jeszcze kawałek. Na skraju ptasich legowisk, u podnóża wzgórz, leży Silvio-de-los-muertos. Jest tam taki dziwny las…
Vetle wtrącił pospiesznie, że ten las to już minął.
Nie, nie ten. Ten wokół zrujnowanej wsi jest dużo, dużo gorszy.
Rozległy?
No, niespecjalnie, tłumaczyli machając rękami. Taki sobie średni las. Nic szczególnego. I usycha. Umiera podobnie jak wieś.
Podobnie umierający, jak ten, który Vetle już minął?
Dużo, dużo gorzej! To naprawdę straszna okolica!
No, brzmi to optymistycznie, nie ma co, pomyślał Vetle i zadrżał w chłodzie poranka.
Otrzymał na drogę srebrny krzyżyk, który zawiesił na szyi, i mnóstwo błogosławieństw. Sebastian i Domenico chcieli pójść z nim, ale Cyganie się nie zgodzili. Przyjęli chłopców za swoich ze szczerego serca i musieli dbać o ich bezpieczeństwo.
Vetle pożegnał się i ruszył w drogę. Tym razem bardzo niechętnie, bo było mu znakomicie u tych dobrych, serdecznych ludzi. Opuszczając ich, poczuł się podwójnie samotny.
Cyganie objaśnili mu, która droga będzie najlepsza i gdzie nie będzie sam, bo, choć nic na ten temat nie mówił, pojmowali jego strach. Powinien mianowicie jeszcze dość długo iść wzgórzami, bo tam leżą wsie, niemal jedna przy drugiej. Wkrótce co prawda będzie musiał zejść na równinę. Bo Las Marismas to właśnie równina, a tam żyją przeważnie ptaki, ludzie zapuszczają się w te okolice niezwykle rzadko.
Przy akompaniamencie krzyków niezliczonych chmar ptactwa Vetle brnął przed siebie w ten wczesny chłodny poranek. Miał przed sobą bardzo długą drogę.
Szedł przez całe długie przedpołudnie. W piekącym słońcu, bez towarzystwa, pełen lęku przed samotnością, a jeszcze bardziej lękający się przygodnych towarzyszy podróży. Nie wierzył już nikomu po napadzie przy granicy i po kilkakrotnych spotkaniach z dzikim zwierzem. Brakowało mu szczebiotania chłopców, ale będzie musiał o nich zapomnieć. Znowu powróciła niepewność, tym razem ze wzmożoną siłą.
Vetle bardzo się wstydził swego stanu. On, który został wybrany, zachowuje się jak jaki mięczak! On, który zawsze był najbardziej szalony i odważny w chłopięcych zabawach z kolegami w rodzinnej parafii! Tyle tylko że te zabawy to niewinne igraszki w porównaniu ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, któremu teraz musiał wyjść naprzeciw.
Ale co tam, pomyślał i wyprostował się. Przodkowie wybrali go do wypełnienia trudnego zadania. Właśnie jego! Wybrali go do walki z wolą Tengela Złego. Musi więc być w nim coś takiego, co ich przekonało, że Vetle się nadaje. Że uwierzyli w niego.
W takim razie nie wolno mu zawieść!
Ale, Boże drogi. Jak okropnie się robi na tym świecie, kiedy zaczyna się ściemniać! Żeby tak wtedy można było potrzymać mamę za rękę! Albo żeby tata tu był ze swoimi leczniczymi umiejętnościami. Albo dający poczucie bezpieczeństwa stary Henning, a jeszcze lepiej Benedikte. Bo ona umie czarować, chociaż jakiś czas temu postanowiła, że więcej tego robić nie będzie. Albo Andre… On się nie bał, kiedy otrzymał swoje zadanie – odnalezienie potomków Christera Gripa.
Albo Sander Brink…
Och, żeby tak mieć ich tu wszystkich!
Albo żeby Vetle mógł znaleźć się w domu!
Nic nie mógł na to poradzić, że szedł i pochlipywał, taki się czuł osamotniony.
Ptaki.
Wszędzie ptaki. Ptaki śmigające w powietrzu, ptaki nawołujące się na mokradłach, ptaki ciągnące ogromnymi chmarami na południe. Jakiś piekielny spektakl, a zarazem niewiarygodnie piękny widok. Cóż za eldorado dla ornitologów! Vetle był pewien, że widział już setki przeróżnych gatunków. Ruchliwe, nerwowe chmary małego ptactwa, ogromne gromady majestatycznych drapieżników i naprawdę wielkie klucze żurawi, gęsi, łabędzi i bocianów. Przybył do Las Marismas akurat w porze jesiennych przelotów.
Imponujące! Ale Vetle nie czerpał z tego zbyt wielkiej przyjemności. Ptaki były wolne. Może widziały przez moment małego chłopca na ziemi, lecz w następnej chwili już o nim nie pamiętały.
Spoglądał w niebo i wzdychał.
Ponieważ grand zaopatrzył go sowicie w pieniądze, Vetle mógł teraz nocować po wiejskich gospodach, co go niebywale cieszyło. Dni jednak ciężko było przeżyć. Ostatnie długie odcinki marszu przebywał w kompletnej samotności.
Aż któregoś dnia koło południa dotarł do jakiejś biednej wioski na niewysokich wzgórzach na granicy Las Marismas.
Zapytał pewnego człowieka, który najwyraźniej wracał do domu na sjestę, o drogę do osady Silvio-de-los-muertos.
Mężczyzna przeżegnał się z lękiem.
– Czego ty tam szukasz, chłopcze?
– Po prostu muszę tam iść, czy chcę tego czy nie – odparł Vetle, który już coraz lepiej mówił po hiszpańsku.
– To nie jest miejsce dla małych chłopców. Tam rządzą umarli.
Czy on nie mógłby mówić o czymś przyjemniejszym? Czy Vetle już i tak nie dość się boi?
– Nic na to nie poradzę – odparł, przełykając ślinę. – Ja zresztą nie szukam samej osady, tylko zamku, do którego należała.
Mężczyzna mrugał niespokojnie.
– Nigdy się tam nie dostaniesz.
– O tym też już słyszałem. Ale proszę mi tylko powiedzieć, gdzie to jest.
– To bardzo niebezpieczna wyprawa dla niedużego chłopca. Większość dorosłych by się na nią nie odważyła. Skoro jednak musisz, to powinieneś iść drogą na południe, w dół, ku równinie. Po jakimś czasie zobaczysz boczną drogę skręcającą na mokradła. To bardzo źle utrzymana droga, ale mało kto tamtędy jeździ.
– Czy ta droga wiedzie do Silvio-de-los-muertos?
– Si, senór. I potem dalej, do zamku umarłych. Ale tam źli strażnicy zamykają wejście.
– Muszę przynajmniej spróbować. W zamku mieszkają ludzie, prawda?
– Jakiś szaleniec i kilku jego pomocników, to wszystko.
Vetle westchnął cicho i podziękował za pomoc. Mężczyzna uczynił nad nim znak krzyża i zniknął w drzwiach swojego domu.
Miał jednak pewne powody do radości w tej swojej mordędze. Rana prawie się zagoiła, pewna cygańska kobieta w grocie odmawiała nad nią jakieś formułki. Na widok rozdartego mięśnia zmarszczyła brwi i zapytała, kto mu to zrobił. „Jakieś zwierzę napadło na mnie w ciemności” – odpowiedział. „Zwierzę?” – rzekła z niedowierzaniem w przenikliwych oczach. – Chciałabym zobaczyć to zwierzę, to znaczy, chciałam powiedzieć, że nie pragnę spotkać takiego zwierzęcia!