Sprawdzono przede wszystkim, czy do wnętrza nie dostaje się woda i czy to nie ona przenosi trumny. Ale okazało się to niemożliwe. Trzęsienie ziemi także nie wchodziło w rachubę. Zresztą w pobliżu znajdowało się wiele innych grobowców i nic takiego się w nich nie działo. Nikt z zewnątrz też nie mógł się tam dostać, grób był niedostępny niczym twierdza.
Siódmego lipca 1819 roku została złożona na wieczny spoczynek żona Thomasa Chase. I raz jeszcze stwierdzono wtedy, że trumny zostały poprzesuwane w różne strony. Gubernator, i tym razem obecny, polecił, by przed zamurowaniem grobowca rozsypano na posadzce biały piasek, potem wykonano jeszcze szkic rozlokowania trumien w krypcie, w końcu założono na drzwi gubernatorskie pieczęcie.
Po upływie trzech kwartałów, 18 kwietnia roku 1820, gubernator polecił otworzyć grobowiec, żeby zobaczyć, czy nic się nie zmieniło. Otwarcie obserwowało wiele tysięcy świadków.
Drzwi nie chciały się otworzyć. Jakby coś je barykadowało od wnętrza. W końcu wielu mężczyzn zdołało wspólnymi siłami odsunąć ciężkie marmurowe wierzeje. Okazało się, że drzwi podpiera jedna z ołowianych trumien. Piasek na posadzce był nietknięty, ale wszystkie trumny rozstawione w nieładzie po całym grobowcu. Wszystkie z wyjątkiem jednej: skromna drewniana trumna Thomasiny Goddard stała na swoim miejscu w kącie.
Gubernator wydał rozkaz, by wszystkie trumny wyniesiono z grobowca i złożono w ziemi w różnych częściach cmentarza Christchurch.
Po tym wydarzeniu na cmentarzu zapanował spokój. Ale nikomu nigdy nie przyszło do głowy, żeby wyjąć trumny z grobów i sprawdzić, jak się rzeczy mają. Po cóż mieliby to robić? Zmarli odzyskali prawdopodobnie spokój.
Vetle zastanawiał się. Najbardziej logiczne wyjaśnienie musiało brać pod uwagę jakąś formę energii. Może dwie trumny tworzyły różne, sprzeczne ze sobą pola, które się odpychały? Bardziej nie można się do prawdy zbliżyć, myślał Vetle. Chyba że ktoś chciałby wierzyć w duchy. W takim razie można by uznać, że pewna dama należąca do pierwszej rodziny nie lubiła intruzów Chase. [Grobowiec na cmentarzu w Christchurch Parish Church istnieje do dzisiaj, autorka „Sagi” widziała go jesienią 1986 roku. Cała historia, tak jak jest opisana w różnych, znanych na całym świecie, książkach poświęconym duchom i cmentarnym misteriom, została wyryta na dużej tablicy umieszczonej przy wejściu do grobowca. „Trumny z Barbadosu” nazywane też bywają „the Chasc Vault” (Grobowiec Chasc). Pisarka odczuła prąd płynący z grobowca, a był on tak silny, że mało nie straciła przytomności. Zatem, cokolwiek się przyczyniło do powstania zagadki z trumnami, istnieje tam nadal.]
Vetle drgnął gwałtownie. Bardzo długo stał pogrążony w myślach. Czy coś się porusza tam, daleko, na linii horyzontu? Pod lasem?
Natychmiast odrzucił z obrzydzeniem pierwszą myśl, jaka przyszła mu do głowy, a mianowicie, żeby się ukryć w grobowcu. To ostatnia rzecz, jaką byłby w stanie zrobić! Z wnętrza grobowca wydobywała się jakaś energia, coś jakby niewidzialny, lecz niezwykle intensywny strumień. Pojęcie tego zjawiska całkowicie przekraczało możliwości człowieka.
Vetle rzucił się na oślep przed siebie i, najszybciej jak mógł, przebiegł skraj osady, kierując się ku drodze. Wyobrażał sobie bowiem, że jest wystarczająco szybki, by uciec każdemu zwierzęciu.
W każdym razie prawie każdemu. Może nie gepardowi, ale przecież w Hiszpanii nie ma gepardów.
Vetle zachichotał pod nosem, lecz ten jego chichot przypominał bardziej nerwowy szloch niż śmiech.
Zmartwiony stwierdził, że dzień dobiega końca. Z drugiej jednak strony, do zamku powinien wejść nocą. Otóż i dylemat, który nieustannie powracał i który bardzo go dręczył.
Ale oto…
W prześwicie pomiędzy drzewami, w dość znacznej odległości, mignął mu zarys budowli. Tej budowli, do której zmierzał, odkąd opuścił dom.
Zamek.
Vetle przystanął.
Młody księżyc nie był w stanie oświetlić okolicy. Niebo jaśniało jeszcze blaskiem dnia, Vetle widział więc całkiem wyraźnie kontury czegoś, co przywodziło na myśl twierdzę, a gdy wytężył wzrok, dostrzegał również detale.
Budowla wznosiła się na wysokiej skale czy raczej na wzgórzu. Zamek, bardzo jak widać stary, otoczony był bujną roślinnością. Tak, nawet Vetle mógł stwierdzić, że zamek pochodził z czasów mauretańskich. Wieżyczki przypominające minarety, to tu, to tam otwory o wymyślnych kształtach świadczyły o tym aż nadto wyraźnie. Ale, mój Boże, w jakim stanie się to wszystko znajdowało! Prawdziwa ruina. Kamienie dosłownie sypały się ze ścian.
Do zamczyska, jeśli dobrze oceniał sytuację, wiodła tylko jedna droga. I nie była ona przeznaczona dla intruzów, to widać wyraźnie, droga została bowiem zamknięta. Czyli że naprawdę będzie musiał wejść do grząskiego bagniska. Chciał jednak najpierw stwierdzić, jak daleko zdoła dotrzeć drogą.
Vetle od dawna wiedział, że ekscentryczny pan na zamku nie życzy sobie żadnych wizyt. A poza tym ubóstwiał swoje kompozycje, swoje arcydzieła.
Przecież Vetle nie mógł po prostu stanąć przy bramie, poprosić, by go wpuszczono, a potem uzyskać zgodę na zniszczenie jednego arkusza nutowego. Byłoby to działanie samobójcze albo coś koło tego. W żadnym razie nie chciał poznawać nikogo w zamku, chciał spędzić tam jak najmniej czasu.
Prędzej czy później musi jednak wejść do środka. Musi okrążyć zamek, zajść od drugiej strony, gdzie, zgodnie z tym, co mówił Wędrowiec, powinno się znajdować to nie chronione okienko.
Vetle nie zaszedł zbyt daleko, gdy nagle musiał paść na ziemię.
Strażnik!
Uzbrojony strażnik stał przy szlabanie i patrzył na drogę. Obok niego kręciły się dwa ogromne dobermany, psy, które, gdy zostaną odpowiednio wytresowane, mogą być śmiertelnie niebezpieczne. Na ogół jednak są to sympatyczne stworzenia. Te przy szlabanie węszyły podniecone.
Prawdopodobnie zwietrzyły Vetlego!
Cofnął się gwałtownie, a potem co sił w nogach zaczął uciekać jak najdalej od drogi. Psy nie ruszyły za nim, więc na razie poczuł się bezpieczny.
Wkraczanie jednak na mokradła w tym miejscu byłoby błędem. Musi wrócić do osady Silvio-de-los-muertos, tam przynajmniej w niektórych miejscach było trochę stałego gruntu. Biegł najpierw bardzo szybko, potem nieco wolniej i myślał, że nowoczesna technika niebawem wkroczy także i na te tereny. Bagna zostaną zmeliorowane, położy się porządne drogi, wokół powstaną urodzajne pola. Wiele jednak ulegnie zniszczeniu. Co prawda znajdował się na samym skraju Las Marismas, ptasiego raju, który – miał nadzieję – nigdy nie zostanie osuszony ani nawet naruszony. Ale znaczna część pierwotnej natury przepadnie także i tutaj.
Pytanie brzmi: Kto ma być ważniejszy? Natura czy człowiek?
Na ogół w takich przypadkach wygrywa człowiek, to znaczy jego doraźne potrzeby.
Znalazł się znowu w obrębie Silvio-de-los-muertos. Rzeczywiście, we wsi grunt był nieco pewniejszy. Vetle pamiętał doskonale te jakieś ukradkowe ruchy i szelesty na skraju lasu, ruszył więc drugą stroną drogi. Wyszedł na bagnistą ziemię pomiędzy drzewami i stwierdził, że można tędy iść, może nawet do samego zamku. Choć wędrówka będzie naprawdę męcząca i niebezpieczna.
Spojrzał w niebo i uświadomił sobie, że znaczną część drogi będzie musiał przebyć w całkowitym mroku. Droga w ciemnościach.
Podstępne oparzeliska raz po raz zamykały mu przejście, choć na pozór wszystko wyglądało jedynie na błotnistą ziemię. Vetle szybko nauczył się określać niebezpieczne miejsca, różniły się barwą od reszty podłoża, a ponieważ był bardzo lekki, zdołał zajść bardzo daleko, zanim się w końcu okazało, że dalej już chyba się nie posunie. Oczywiście gęste zarośla lub kępy chorobliwie wyglądających drzew często stawały mu na drodze, zawsze jednak udawało mu się je okrążyć. Tym razem znalazł się jakby na małej wyspie czy raczej na wydłużonym półwyspie otoczonym jak okiem sięgnąć czarnym bagnem. Istniała tylko droga w tył, z powrotem.