Chyba że…?
Uniósł głowę i przyglądał się drzewom, widział ich długie, nagie konary, których czepiały się tylko rośliny pasożytnicze. Same drzewa sprawiały wrażenie, jakby straciły wszelką wolę życia już bardzo dawno temu. Chłopiec błądził wzrokiem w górę i w dół w gęstniejących wciąż ciemnościach.
Pytanie tylko, jak silne są te gałęzie.
Skoro jednak drzewa stały w bagnie latami i nie padły ani nie zgniły, to musiały być w jakimś stopniu skamieniałe.
Miał w każdym razie nadzieję, że są wystarczająco wytrzymałe, by unieść jego lekkie ciało. O ile bowiem dobrze widział, splątane gałęzie tworzyły gęstą sieć, rozpościerającą się daleko nad bagnem we wszystkich kierunkach.
Miał do wyboru dwa wyjścia: zawrócić do upiornej wsi albo spróbować „górnej” drogi.
Wybór nie był trudny. Vetle wspiął się na najbliższe drzewo, sprawdził jego wytrzymałość, giętkość gałęzi i z sercem w gardle wpełzł na jedną z nich.
Konar cicho trzasnął, ale wytrzymał! Gdy chłopiec mógł chwycić gałąź sąsiedniego drzewa, przeniósł się na nią, przytrzymał nogami i przerzucił całe ciało na drugie drzewo. Starannie unikał spoglądania w dół. Tam bowiem czekało na niego jedynie bezdenne błoto, co do tego nie miał wątpliwości.
Kiedy udało mu się przejść na trzecie, a potem na czwarte drzewo, nabrał odwagi. Szybciej posuwać się nie mógł; niekiedy gałęzie były splątane tak mocno i tak gęsto, że przedzierał się przez nie z trudem, gdzie indziej znowu drzewa stały niebezpiecznie daleko od siebie i prawie musiał skakać z jednego na drugie. Należało dokładnie badać każdą możliwość, rozważać każdy kolejny krok. Jak w szachach musiał przewidywać dalsze następstwa każdego ruchu, oceniać każdy układ, badać wytrzymałość każdej gałęzi, szukać innych, jeśli któraś wyglądała niepewnie, czekać, szukać znowu, sprawdzać. A ciemności stawały się coraz bardziej nieprzeniknione. Po jakimś czasie stwierdził, że na dole grunt jest już pewny, i zastanawiał się, czy nie zejść.
Nagle mocniej chwycił gałąź, na której leżał, i starał się być taki maleńki i cieniutki, jak tylko mógł.
W lesie pod nim coś chodziło.
Rozpoznał jęki i stękanie, parskanie i dyszenie.
Vetle zdrętwiał ze strachu, czuł, że oblewa go lodowaty pot, bał się, że zaraz zemdleje.
Nie zapomniał rany na ramieniu. Wciąż jeszcze go bolała.
ROZDZIAŁ VII
Dzikie zwierzęta, które spotkał po drodze!
Czy są i tutaj?
Kiedy próbował opisywać spotykanym po drodze ludziom, jak wyglądają, nikt ich nie rozpoznawał.
Musiały to być dziki. Niewiarygodnie wielkie dziki!
A może…? A rana na ramieniu? Dziwna, niepodobna do skaleczeń zadawanych przez zwierzęta.
Nie, to chyba jednak niedźwiedź.
W Hiszpanii?
Może. Któż to wie?
Było ciemno, ale nie na tyle, by nie mógł zobaczyć, że coś wyłania się z lasu niedaleko od miejsca, w którym się znajdował.
Vetle zesztywniał ze strachu. Zimny dreszcz przeniknął go od stóp do głów.
To coś szło na dwóch nogach!
Niedźwiedź może przez chwilę stać na dwóch nogach, ale to coś pod lasem to stanowczo nie jest niedźwiedź. To zresztą w ogóle nie jest zwierzę.
Człowiek?
Niemożliwe, ludzie tak nie wyglądają. A poza tym nie są aż tak wysocy.
Czy ta istota mogła dostrzec Vetlego? Podejść do niego, gdy tak leżał płasko na gałęzi, sparaliżowany ze strachu?
Vetle rozglądał się niepewnie, przestraszony, że zobaczy po prostu bestię.
A kiedy rzeczywiście tak się stało, o mało nie spadł z drzewa.
To, co widział, było człowiekiem, w każdym razie na pewno było nim kiedyś.
Ogromna, ciężka istota. Nieprawdopodobnie ciężka, poruszała się z trudem. Całe ciało tego stworzenia pokryte było czymś w rodzaju pancerza, z wyglądu podobny był do nosorożca, a z bezkształtnej, nieruchomej, złośliwej gęby spoglądały małe, czerwone oczka.
Niczego bardziej obrzydliwego Vetle nigdy przedtem nie widział, zbierało mu się na wymioty i musiał się mocno trzymać, przerażony i zrozpaczony.
Nie. Pomylił się co do koloru oczu. Nie są czerwone, są świetliście żółte, głęboko żółte, niemal pomarańczowe.
Potwór jeszcze nie odkrył chłopca, wciąż szukał na ziemi. Nie ulegało jednak wątpliwości, że szuka właśnie jego. Węszył i sapał podniecony, jakby zdobycz znajdowała się w zasięgu ręki.
Co robić, kiedy on mnie zobaczy? zastanawiał się Vetle. Nie mam dokąd uciec, w ogóle nie mam jak się ruszyć.
Może jednak mógłbym go jakoś wywieść na bagna? Może utopi się gdzieś w trzęsawisku?
To znaczy, że powinien zamordować owo monstrum, o którym nie ma najmniejszego pojęcia? W obronie własnej, rzecz jasna!
Wszystko w duszy Vetlego burzyło się na myśl o tym, że miałby zamordować jakąkolwiek istotę. Zwłaszcza już i tak okropnie pokrzywdzoną przez naturę. To biedne stworzenie było wedle wszelkiego prawdopodobieństwa głęboko nieszczęśliwe. Czy nic więcej go nie czeka, tylko tragiczna śmierć na zakończenie strasznego życia?
Vetle za nic nie chciałby przyłożyć do tego ręki!
Potwór podszedł bliżej.
Chłopiec zaczynał pojmować, że ta budząca grozę istota musi mieć niewiele w głowie. Mimo bowiem, że z całą pewnością wyczuwała obecność Vetlego i szukała z zapałem, ani razu nie spojrzała w górę. Radziła sobie znakomicie na niepewnym bagnistym gruncie, zawsze wiedziała, gdzie postawić swoje kolosalne stopy, kończące równie potężne nożyska. Łapy miał potwór niczym wiosła i Vetle, mimo dość już gęstych ciemności, widział, co tak okropnie pokiereszowało jego ramię. To nie były szpony, jak sądził, lecz zewnętrzna strona dłoni potwora. Całe ciało było pokryte czymś w rodzaju łuski, co przypominało potężny pancerz, taki gruby i potężny, że stwór wydawał się dwukrotnie większy, niż w istocie pewnie był.
Nieszczęsne stworzenie, ubolewał nad nim Vetle.
Nic jednak nie wskazywało, że potwór cierpi z tego powodu. Przeciwnie, teraz Vetle widział już dosyć wyraźnie twarz tego indywiduum i dostrzegał w niej pewność siebie, zadowolenie i coś, co… tak, coś, co mógłby określić jako żądzę krwi. Malutkie oczka były wyjątkowo złośliwe.
Vetle stłumił dreszcz obrzydzenia.
Tak blisko, tuż pod nim! A mimo to nie spojrzał ani razu w górę!
Potwór musiał być niewypowiedzianie głupi!
Nozdrza tego zwierzoczłekoupiora drgały węsząc intensywnie.
Teraz, myślał Vetle w trwodze. To już długo nie potrwa, on mnie zaraz zauważy, to niemożliwe, żeby teraz nie spojrzał w górę.
Chłopiec był pewien, że zaraz zemdleje ze strachu. Takie czekanie jest najokropniejsze!
Ale nagle, nie wiadomo skąd, pod drzewem pojawił się mały prosiak i zaczął ryć w stosunkowo twardym gruncie tuż przy nodze Pancernika. Potwór wrzasnął strasznym głosem i pochylił się, żeby zgnieść zwierzątko, uczynił to jednak zbyt wolno, bo ruchy miał wyjątkowo niezdarne. Ogarnięty furią i myśliwskim zapałem rzucił się za prosiakiem, który raz czy drugi mignął między drzewami i dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Vetle widział to na własne oczy.
Pancernik jednak tego nie zauważył, pochłonięty polowaniem. Sądził, zdaje się, że szybko upora się z intruzem, ale Vetle zyskał dzięki temu na czasie i mógł posunąć się dalej, przechodząc z gałęzi na gałąź.