Dzięki wam, moi staronordyccy opiekunowie, pomyślał. To już drugi albo trzeci raz. Jeśli nie czwarty.
Wspinał się z zapamiętaniem, po omacku, w coraz głębszych ciemnościach, ale charakterystycznego sapania potwora już nie słyszał. Vetle bez wytchnienia parł naprzód, aż w którymś momencie zrobił nieostrożny krok, słaba gałązka trzasnęła i chłopak zwalił się w czarne bagno.
Mój Boże! Tylko tyle zdążył pomyśleć.
„Jeśli z głupoty wystawisz się na niebezpieczeństwo, nie będziemy ci mogli pomóc”, powiedział Wędrowiec.
Teraz Vetle postąpił właśnie tak.
W ciemnościach próbował znaleźć jakieś oparcie, ale przy każdym ruchu zapadał się głębiej i głębiej w błoto.
Mógł się przekonać na własnej skórze, jakie niebezpieczne są te trzęsawiska. Naprawdę bardzo bolesne doświadczenie. A gdzieś w lesie, całkiem niedaleko, znajdował się potwór, który poszukiwał tylko jego.
Pomocy żadnej tym razem Vetle nie uzyska. Nie, teraz musi radzić sobie sam. Na myśl o tym ogarniała go panika, a do tego nie mógł przecież dopuścić, to by go zgubiło.
A zresztą, czy naprawdę jest tak ciemno? Noc jest zdecydowanie jaśniejsza, niż się spodziewał. Księżyc znajdował się już wysoko na nieboskłonie i świecił dość mocnym blaskiem. Rzucał blady cień na chorobliwy krajobraz mokradeł.
To księżyc go uratował. W jego świetle chłopiec zobaczył spory korzeń sterczący w bagnie nieco poza zasięgiem tej ręki, którą trzymał jeszcze nad poziomem błota, i dzięki niezwykłej koncentracji woli szarpnął całe ciało w tamtą stronę.
Koniuszkami palców rzeczywiście musnął korzeń, ale szarpnięcie miało też odwrotny skutek, ciało zapadło się jeszcze głębiej w bagno.
Śmiertelnie przerażony zaczął jęczeć. Błoto sięgało mu do gardła. Dlatego drugie szarpnięcie nie było już tak gwałtowne, szczerze mówiąc bał się poruszać, by nie pogrążyć się całkiem. Nie mógł wzywać pomocy, bo któż oprócz niego znajdował się w tym lesie? Tylko jego najgorszy wróg. Wyciągnął rękę tak, że bał się, czy ścięgna w niej nie popękają, palce mu drżały. Powoli, bez gwałtownych ruchów, zbliżał się do korzenia, milimetr po milimetrze, dopóki nie zdołał go dotknąć. Desperacko zacisnął dwa palce na wystającym badylu, czuł, że się ześlizgują, dyszał ciężko z wysiłku, podciągał się jak mógł, palce wciąż się zsuwały, on starał się podciągać ciało, palce bolały nieznośnie, napięte do granic wytrzymałości, drżały, zsuwały się po gładkim korzeniu, błoto podchodziło pod brodę, Vetle skoncentrował wszystkie siły… i ponownie objął dwoma palcami wystający korzeń. Starał się znowu nie ześlizgnąć, musiał zwyciężyć w tych zmaganiach, wzmocnić uchwyt, objąć korzeń także kciukiem. Szarpnął się raz jeszcze i oto trzymał korzeń całą dłonią, zaciskał coraz mocniej…
Tylko nie pęknij, drogi, kochany korzeniu, wytrzymaj! I pomóż mi wydobyć się z błota, zaraz do ciebie podpełznę, wyciągnę ramiona nad powierzchnię bagna, najpierw jedno, potem… no, unieś się, ręko, bądź tak dobra, na Boga, postaraj się!
Z plaśnięciem ręka uwolniła się z oblepiającej ją mazi. Obie dłonie trzymały się mocno korzenia.
Vetle był śmiertelnie zmęczony, ale tego nie zauważał. Nie zauważał, że przy każdym oddechu ból rozrywa mu piersi i że serce wali niepokojąco głośno. W głowie wirowała mu tylko jedna jedyna myśclass="underline" Wydostać się na powierzchnię.
Zdawało się, jakby bagno nie chciało wypuścić jego ciała. Podciąganie się w górę było niewymownym ciężarem. W końcu jednak doprowadził do tego, że cała górna część tułowia znalazła się ponad powierzchnią błota, po chwili mógł usiąść na krawędzi stałego gruntu. Odpoczywał długo, zanim zdecydował się wyciągnąć nogi. Jeszcze jedno gwałtowne szarpnięcie…
Nareszcie wylazł z tej mazi. Leżał i dyszał. Pragnął tak trwać przez całą wieczność.
Powoli jego słuch zaczął rejestrować jakieś dźwięki.
Gdzieś daleko.
Psy. Psy wyjące ze strachu.
A potem krzyk. Krzyk przerażenia.
Strzał.
Śmiertelny wrzask.
Żałosne skowyczenie psów oddalało się i w końcu zamarło. Jakby zwierzęta uciekały panicznie przerażone.
Ale równie przerażone krzyki ludzi nie cichły.
Strażnica, pomyślał Vetle. Zwierzoczłekoupiór dotarł do wartowników.
A więc to dlatego on sam tak długo miał spokój.
Tylko kto wygrał walkę? Pancernik nie mógł strzelać, miał zbyt proste ubranie, by ukryć pod nim broń.
Z drugiej jednak strony, dobermany w obliczu niebezpieczeństwa nigdy nie uciekają.
Najpierw psy uciekły, a dopiero potem padły strzały.
A zatem szanse były wyrównane, wygrać mogła tak jedna, jak i druga strona.
Vetle podniósł się ostrożnie. Od stóp po szyję oblepiało go błoto, musiał zostawiać za sobą paskudne ślady.
Podłoże wznosiło się i było bardziej suche. Prawdopodobnie Vetle znajdował się u stóp jakiegoś wzgórka.
Tak rzeczywiście było.
Księżyc jednak zniknął za chmurami ponad rozległą równiną Andaluzji i zrobiło się tak ciemno, że Vetle widział jedynie to, co odcinało się na tle nieba. A jak dotychczas były to wyłącznie liście pasożytniczych narośli na drzewach. Vetle musiał się lepiej rozejrzeć.
Nie, pomyłka! Akurat tutaj drzewa miały liście! Drzewa żyły, co budziło nadzieję.
Powoli wdrapywał się na wzgórek. Przy każdym kroku, zanim postawił stopę, bardzo starannie obmacywał ziemię.
Wzgórze zdawało się spore.
Wkrótce znalazł się na wysokości wierzchołków drzew rosnących na bagnie. W oddali widział las jak gęstą, ciemną sieć uplecioną z gałęzi.
A w górze…?
Zamek!
Znalazł się oto tuż przy zamku. Jeszcze tylko sforsuje to porośnięte chaszczami zbocze i będzie mógł poczuć pod rękami stare kamienie zamkowego muru.
Ale dotarcie tam może mimo wszystko być problematyczne. Zbocze okazało się bowiem bardzo strome.
Właściwie już się nie bał. Teraz znowu odczuwał podniecenie przygodą, a także stanowczość i zdecydowanie. Skoro udało mu się dotrzeć aż tutaj, to już nic go nie zatrzyma. Tę walkę musi wygrać.
Tak, teraz domyślał się, że bestia szalejąca po lesie nie znalazła się tu przypadkiem. I przez cały czas była to ta sama istota, która prawdopodobnie posuwała się po jego śladach. A zatem i on, i bestia, wędrowali w tej samej sprawie. Może zresztą tamten miał jeszcze dodatkowe zadanie.
Pancernik z pewnością otrzymał rozkaz zamordowania Vetlego!
Skąd ten rozkaz pochodził, nietrudno się domyślić. Za czymś takim może stać jedynie Tengel Zły. Sam przyjść tu nie mógł, ale mógł wysłać kogoś innego, to przecież przodkowie Vetlemu mówili.
Wspinając się po zboczu Vetle przypomniał sobie tamten sen. O przodkach Ludzi Lodu, którzy go ostrzegali:
„Monstrum nadchodzi! Bądź ostrożny! Przed nim nie możemy cię obronić!”
„Dlaczego nie?” pytał Vetle.
A wtedy sen się skończył. Albo może Vetle nie zapamiętał dalszego ciągu?
Duchy zdołały jednak mimo wszystko trochę mu pomóc. Poprzez przysłanie prosięcia na przykład i…
Ratunku!
Vetle zawisł na rękach na jakimś krzaku i rozpaczliwie szukał oparcia dla stóp.
Tak bardzo pochłonęły go sprawy praktyczne, że wszelkie refleksje na temat Pancernika się rozwiały.
Przez wiele minut zimny pot spływał mu po plecach, zanim znowu znalazł bezpieczną pozycję. Bardzo łatwo było sturlać się w dół po stromym zboczu, ale bał się tego śmiertelnie. Zwłaszcza że wpadłby ponownie w bagno.
Także i tym razem uratował się sam, własnymi siłami, jeśli można tak powiedzieć. Bardzo mu to poprawiło samopoczucie i dodało pewności siebie.
Dysząc ciężko spostrzegł, że znowu zrobiło się jaśniej. Księżyc oświetlał skalną ścianę, a gdy Vetle odchylił głowę, mógł zobaczyć nierówny mur zamkowy zaledwie kilka metrów nad sobą.