– Ty! – szepnął w końcu sam do siebie i wskazał zakrzywionym pazurem na jednego z młodszych członków grupy. – Ty myślisz słusznie. Ty tego pragniesz i jesteś dostatecznie fanatyczny. Tylko wciąż się jeszcze do końca nie zdecydowałeś. Powiedz to! Powiedz teraz!
– Ja ta zrobię – oświadczył Gawriło Princip.
– Zrobisz, co? – pytali tamci.
– Mamy pistolety, prawda?
– Gawriło, nie wolno ci! Nie na ulicy!
„Stul pysk!” pomyślał Tengel i wbił wzrok w tego, który protestował.
Mężczyzna zamilkł.
Ktoś inny podskoczył na swoim miejscu.
– Widziałem przed chwilą ślepia dzikiego zwierza. Rozjarzyły się w ciemnościach i natychmiast zniknęły!
Tengel zamknął oczy. Zapomniał się z przejęcia i mało nie napytał sobie biedy. Był po prostu nieostrożny!
– To pewno to zwierzę, co tak śmierdzi – mruknął ktoś inny. – Trzeba rozpalić ognisko.
Zajmowali się tym przez jakaś czas.
Myśli Tengela pracowały z wysiłkiem. Powoli i w napięciu, ale skutecznie. Kiedy tamci znowu usiedli, wszyscy byli już podporządkowani jego woli.
– Jak zamierzasz to zrobić, Gawriło?
Gawriło wyjaśnił, wspomagany przez Tengela, podległy jego wpływowi.
– Ty chyba nie masz dobrze w głowie – powiedział któryś, gdy Gawriło skończył swoją opowieść. – Po czymś takim nie uda ci się ujść z życiem.
– Oczywiście, że mi się uda. Wmieszam się w tłum i tyle mnie widzieli.
Tengel Zły wydał z siebie chichot podobny do gulgotania. „I ty w to wierzysz, nieszczęsny głupcze? Ale twój los jest mi najzupełniej obojętny. Ja chcę tylko, żebyś poruszył lawinę, spowodował możliwie jak największe nieszczęście. Katastrofę! A o wszystko inne już ja się zatroszczę, o następstwa tej katastrofy także. Ty jesteś jedynie narzędziem”.
Wszyscy zgromadzeni przy ognisku byli teraz zgodni, co należy czynić. Wydobyli swoją broń, karabiny i pistolety, ważyli je w rękach, mierzyli do niewidocznych celów. Gawriło Princip był bardzo podniecony i tak niecierpliwy, że zaraz gotów był ruszać do akcji. Ryzyko śmierci straciło dla niego jakiekolwiek znaczenie.
Tengel Zły nie lubił ognisk, nie chciał tu już dłużej zostawać. Wstał i wyciągnął ku mężczyznom ręce w magicznym geście. Oni podświadomie to wyczuli, skulili się wszyscy jakby przestraszeni, nie wiedzieli jednak, co sprowadziło na nich ten nagły lęk.
„Niech ich działania mają nieobliczalne skutki dla świata”, nakazywał Tengel. „Niech zapanuje chaos i niech ludzkie kreatury mordują się nawzajem tak skutecznie, jak to tylko możliwe. Niech słabi zostaną unicestwieni, a przy życiu niech zostaną tylko najsilniejsi i najtwardsi, z których uczynię swoje narzędzia! Bo oto teraz Tan-ghil wraca, żeby się upomnieć o przyobiecaną mu władzę. Zostanie tu do końca czasu i jeszcze dłużej. Jego życie i jego panowanie są wieczne!”
Uniósł się z ziemi i płynął, wyprostowany, ponad szczytami wzgórz, aż znalazł się poza zasięgiem wzroku skulonych przy ogniu terrorystów.
Wtedy znowu wylądował. Przycupnął w ten swój dziwaczny sposób, na piętach, jak zwykli to czynić ludzie z prymitywnych szczepów.
Czuł się teraz psychicznie wzmocniony, bowiem dokonał swego pierwszego zbrodniczego postępku. Ciało jednak odczuwało zmęczenie, mózg też osłabł.
Przeklęty grajek, który nie dokończył sygnału!
Teraz trzeba zająć się tym nędznikiem. Panem zamku na mokradłach. Tym, którego należy zmusić, żeby dokończył to, co zaczął.
Nie powinno być chyba z tym wielkich problemów. Tengel nie wiedział tylko, jak się do tego zabrać. Mózg pracował tak wolno, Tengel czuł się taki zmęczony po niedawnej koncentracji woli.
Najpierw powinien odpocząć. I zastanowić się.
Usiadł, głowę oparł na kolanach i otulił się peleryną. Gdyby go teraz ktoś zobaczył, pomyślałby, że tu bezkształtny kamień lub pieniek, szary, ale porośnięty brązowym i zielonym mchem.
Tengel Zły drgnął gwałtownie.
Coś wdarło się do jego mózgu… coś okropnego. Katastrofalnego!
Nie, to niemożliwe!
Słyszał tony, tak ostre i przenikliwe, choć piękne, że zadrżał od stóp do głów, zemdliło go, poczuł się chory, dygotał jak w febrze.
Nie! Nie, nie, nie! Nie teraz! O, na wszystkie duchy piekielnych otchłani, dlaczego to się musi wydarzyć akurat teraz?
Tengel uniósł głowę. Zaczął krzyczeć, a jego oczy miotały skry z wściekłości.
Na przeciwległym wzgórzu widział wysoką postać w długiej, czarnej, przypominającej mnisi habit szacie. Przybysz trzymał w ręce flet, nie większy od wierzbowej fujarki, podnosił go do ust i raz po raz wydobywał z instrumentu te przenikliwe tony.
Wędrowiec w Mroku.
– Nie! – wrzasnął Tengel ochryple. – Wracaj do swojego świata cieni, ty największy zdrajco, jakiego kiedykolwiek ziemia nosiła! Cieszyłeś się moim zaufaniem, polegałem na tobie, miałeś mnie uśpić grą na tym małym fleciku, ale miałeś się też zatroszczyć, żeby w odpowiednim czasie zagrano na moim flecie i obudzono mnie!
Wędrowiec odjął flet od ust.
– Twój flet ukradziono.
– Wiem! Wiem o tym! – ryknął Tengel oszalały ze strachu, – Ten przeklęty Jolin! Ale flet odnaleziono w Eldafjordzie. I ty tam przecież byłeś, myślisz, że o tym nie wiem? Ja wiem wszystko, wszystko! Ale ty pozwoliłeś, by flet został zniszczony, i to przez tego bękarta z mojej własnej krwi!
– Jeden flet do usypiania i jeden da budzenia – powiedział Wędrowiec spokojnie. – To była przecież twoja decyzja.
– Ja cię zniszczę, ty…
– Nie możesz – przerwał mu Wędrowiec. – Dobrze o tym wiesz. Ty sam nadałeś mi status wiecznego wędrowca, wciąż powracającego do miejsca twojego ukrycia. Bo chciałeś, bym cię, gdy czas nadejdzie, znowu przywrócił do stanu pełnej świadomości.
– A ty mnie zdradziłeś!
Wędrowiec podjął przerwaną grę. Protesty Tengela osłabły. Jęczał bezsilny, lecz ciało podporządkowywało się tonom fletu, w końcu bez protestu ruszył za Wędrowcem. Podążał za nim w ciemnościach ponad górami i dolinami, ponad uśpionymi wioskami, z powrotem do grot Słowenii.
Tam Tengel Zły został zmuszony do ponownego zajęcia dopiero co opuszczonej jaskini, daleko od szlaków turystycznych i terenów odwiedzanych przez grotołazów. Wtedy jednak był już tak śpiący, że z przyjemnością opadł na legowisko, na którym spędził wieleset lat.
Wędrowiec popatrzył na niego z cierpkim uśmiechem i powrócił do swego niestrudzonego czuwania.
Arcyksiążę Franciszek Ferdynand włożył mundur, który opinał jego pulchną sylwetkę, na głowę paradny hełm z pióropuszem i wsiadł do samochodu, żeby odbyć triumfalny przejazd ulicami Sarajewa. Małżonka księcia, ubrana na biało i w kapeluszu także ozdobionym piórami, zajęła miejsce u jego boku.
Następca tronu co chwila podkręcał wąsa i nieustannie podciągał swoje długie białe rękawiczki.
Arcyksiążę się denerwował, ale tego nie mógł, rzecz jasna, okazać wiwatującym tłumom. No, tłumy może nie były przesadnie liczne, na spotkanie księcia wyszli ci, którzy musieli, oraz ciekawscy, którzy chcieli popatrzeć na królewski przepych. Żadnych cieplejszych uczuć ludność tego kraju do Austro-Węgier nie żywiła.
Franciszek Ferdynand wiedział, że ten przejazd ulicami jest poważnym ryzykiem, ale nie słuchał w Wiedniu przestróg serbskiego wysłannika. I trudno teraz powiedzieć, czy odgrywała tu rolę wiara we własną popularność, czy w nieśmiertelność, a może po prostu poczucie obowiązku. Pozostaje faktem, że nie licząc się z okolicznościami książę i jego małżonka wyjechali do Sarajewa.
Był dzień 28 czerwca 1914 roku.
Arcyksiążę dokonał inspekcji podległych mu oddziałów stacjonujących w Bośni i stamtąd książęca para samochodem jechała na przyjęcie do ratusza.