Pośród ludzi na ulicy znajdował się też Gawriło Princip. Także i on się denerwował, ale z innych powodów. Rewolwer ślizgał mu się w ręce, bo Gawriło się pocił. Książę i jego małżonka jechali samochodem zamiast powozem. To bardzo komplikowało sprawy.
Teraz jednak było już za późno, żeby się wycofać.
Orszak był w drodze. Teraz należało…
Tak! Jego towarzysze spełnili swój obowiązek, gdzieś dalej na ulicy wybuchła bomba. Ktoś krzyczał, że jakiś oficer został ranny. Teraz nadeszła kolej na Gawriłę, musiał działać.
Samochód nadjechał, ale przemknął bardzo szybko. Arcyksiążę musi się bać.
A oto i oni. Księżna krzyczała wstrząśnięta:
– Ależ, Franz, ten człowiek krwawił!
A książę warknął przez zaciśnięte zęby, żeby ludzie na chodnikach nie słyszeli:
– Milcz! Jedziemy dalej jakby nigdy nic!
Podczas ceremonii w ratuszu arcyksiążę był jednak bardzo poruszony. Wszyscy mu doradzali, by wracał inną drogą, lecz on odmawiał. Powinien odwiedzić rannego oficera w garnizonowym szpitalu.
Princip dygotał na całym ciele. Przepuścił swoją najlepszą szansę. Gdyby tylko książęca para wracała tą samą drogą. Ale jeśli się rozmyślą, to przecież nie zgadnie, którymi ulicami pojadą.
Towarzysze zastanawiali się, oczywiście, co się stało. Jeden nawet przybiegł do Principa i zapytał ostro: „Dlaczego nie strzelałeś?” A on próbował się tłumaczyć. Mówił gorączkowo, w napięciu, bez ładu i składu.
I oto nagle ponownie ukazał się samochód!
Gawriło gwałtownie wciągnął powietrze jeden jedyny raz i nagle stał się lodowato spokojny. Wybiegł przed tłum, wskoczył na schodki samochodu i strzelił. A potem jeszcze. Wielokrotnie, raz za razem.
Dwoje ludzi w samochodzie nie zdążyło nawet krzyknąć. Umarli momentalnie, zarówno arcyksiążę Franciszek Ferdynand, jak i jego małżonka.
Princip został natychmiast schwytany, ale było mu to najzupełniej obojętne. Wykonał swoje zobowiązanie wobec ojczyzny i wobec „Czarnej Ręki”. Tamten, który rzucił bombę, też został ujęty, pozostali jednak zdołali uciec z Sarajewa.
Wydarzenia te spowodowały taki wybuch, jakby ktoś podłożył ogień pod mury prochowni. Dni Austro-Węgier były policzone, ludy monarchii ogarnięte zostały uczuciami narodowymi, nie chciały dłużej słuchać obcej władzy, Madziarowie na Węgrzech dostrzegli możliwość oswobodzenia swego kraju, podobnie Rumuni, Serbowie też nie chcieli mieć już nic wspólnego z Wiedniem. Wszystko pogrążało się w chaosie.
23 lipca Austro-Węgry wysłały Serbii stanowcze ultimatum i dzień ten stał się początkiem tak zwanego czarnego tygodnia. Austriacy nie byli pod żadnym względem zadowoleni z odpowiedzi, jaką otrzymali, i ze lipca wypowiedzieli Serbii wojnę.
Rosjanie nie mogli się tym wydarzeniom przyglądać ze spokojem. Jeśli chodzi o Bałkany, to było tam zbyt wielu Słowian i zbyt wiele rosyjskich interesów. Rosja ogłosiła mobilizację, po czym natychmiast wypowiedziały jej wojnę Niemcy.
Kiedy Niemcy dowiedziały się, że Francja zamierza opowiedzieć się po stronie Rosji, bezzwłocznie jej także wypowiedziały wojnę i wkroczyły do Belgii. Na to z kolei nie mogli spokojnie patrzeć Anglicy, wobec czego następnego dnia wypowiedzieli wojnę Niemcom.
W październiku po stronie państw centralnych opowiedziała się Turcja, później do wojny wciągnięte zostały również Włochy. 7 maja następnego roku został zatopiony brytyjski parowiec „Lusitania” z 1198 osobami na pokładzie, wśród których znajdowało się około 120 obywateli amerykańskich. To między innymi spowodowało, że do wojny przystąpiły Stany Zjednoczone.
Pierwsza w dziejach wojna światowa stała się faktem.
Tengel Zły mógł się czuć zadowolony ze swojego dzieła, choć przecież nie on jeden się do tego przyczynił.
Ludzie sami potrafią to i owo, jeśli chodzi o dążenie do władzy, zapał wojenny i pragnienie mordu.
ROZDZIAŁ III
Andre Brink nigdy nie zdołał do końca odtworzyć zaginionej gałęzi rodu. Knut Skogsrud, urodzony w roku 1850, opuścił Trondheim w roku 1870, czyli w wieku dwudziestu lat, by zamieszkać w stolicy.
Na tym wszelki ślad się urywa.
Mógł się przecież osiedlić gdzieś po drodze, mógł pojechać dalej, mógł w końcu umrzeć.
Skogsrud to nazwisko dosyć pospolite. Andre odszukał wszystkich noszących je ludzi, o jakich tylko usłyszał. Bez rezultatu. Żaden z tych Skogsrudów, których spotkał, nie miał w rodzinie Knuta z Trondheim.
Gdyby ten Knut jeszcze żył, musiałby teraz mieć pięćdziesiąt sześć lat. To w końcu nie jest podeszły wiek.
Nareszcie Andre natrafił na pewien ślad, ale tylko dzięki przypadkowi.
Stało się to podczas pogrzebu Malin Volden. Był rok 1916. Malin miała lat siedemdziesiąt cztery. Kochana przez wszystkich w rodzinie, będzie teraz szczerze opłakiwana. Jej mąż, Per, umarł dwa lata temu. Tego marcowego poranka, kiedy chowano Malin, cała rodzina zebrała się na cmentarzu.
Stary Henning Lind z Ludzi Lodu stał nad trumną milczący, pogrążony w myślach, kiedy kapłan odmawiał żałobne modlitwy. Wspominał tamten dzień, kiedy po raz pierwszy zobaczył Malin. Wspominał, jak przyszła na ratunek temu małemu chłopcu, jakim wtedy był, dziecku, które nagle straciło rodziców oraz ukochaną kuzynkę Sagę i zostało samo, odpowiedzialne za nowo narodzone bliźnięta, Marca i Ulvara. Malin też wtedy była niewiele od niego starsza. Stała się jednak dla niego czymś w rodzaju opoki i tak już zostało do końca życia.
Myśl, że Malin już nie ma, przygniatała go nieznośnym ciężarem.
Małżonka Henninga, Agneta, też już odeszła. On sam jednak miał dożyć późnej starości, wiedział o tym. On należał do tych najtwardszych z Ludzi Lodu, podobnie jak jego córka, Benedikte, i jak syn Benedikte, Andre. Linia Heikego, najbardziej żywotna.
Henning rozejrzał się wokół. Znaleźli się tu wszyscy żyjący członkowie Ludzi Lodu. Syn Malin, Christoffer, i jego żona Marit. Christoffer nie zaliczał się do najsilniejszych w rodzinie, należał raczej do zwyczajnych ludzi. Ich syn, Vetle, stał obok Christoffera i wiercił się niespokojnie, patrzył we wszystkie możliwe strony z wyjątkiem grobu babci Malin.
Mój Boże, co też wyrośnie z tego chłopca? Nie jest wybrany ani dotknięty, ale bardziej szalony niż wszyscy dotknięci dziedzictwem razem wzięci, jakby miał żywe srebro w żyłach zamiast krwi, niepodatny na żadne zabiegi wychowawcze.
Sander Brink, mężczyzna dochodzący pięćdziesiątki, stał obok Benedikte. Sander zaczyna się starzeć, pomyślał Henning. On sam, mimo swoich sześćdziesięciu sześciu lat, czuł się młodo. Andre przyszedł na pogrzeb ze swoją Mali, rzecz jasna. Aż dziwne, jak ta dziewczyna wspaniale się prezentuje. Zwłaszcza odkąd urodziła synka Rikarda, nabrała jakiejś, chciałoby się rzec macierzyńskiej, godności.
Malin, Mali, Marit… Czasami te imiona się myliły, ale to los sprawił, że przypadkiem wszystkie znalazły się w ich rodzinie. Marit weszła do Ludzi Lodu poprzez małżeństwo, Mali pochodziła z dalekich stron, choć w jej żyłach płynęła krew rodu.
Mały Rikard nie przyszedł na cmentarz, miał zaledwie trzy lata. Gdyby tu jednak był, z pewnością zachowywałby się znacznie lepiej niż Vetle, który właśnie teraz gładził palcami futro jakiejś pani. Na szczęście futro miało długi włos i pozostawało mieć nadzieję, że pani niczego nie zauważa. Żeby tylko chłopak nie zaczął wyskubywać włosia! Henning próbował ściągnąć wzrokiem jego spojrzenie, ale Vetle nie był, jak widać, na to wrażliwy, w każdym razie nie spoglądał w jego stronę.
Rikard… Henning rozmarzył się na myśl o tym malcu, który został w domu w Lipowej Alei pod opieką młodej niańki. Rikard, jego prawnuk! Boże, jak ten czas leci! Henning zastanawiał się, czy to dziecko także odziedziczy jego życiową siłę. Wyglądało na to, że tak. Rikard był niezwykle dorodnym chłopcem. Dzisiaj bardzo się złościł, że wszyscy wychodzą, a on musi zostać w domu.