– Mimo wszystko można w tym rozpoznać cechy obciążonych z Ludzi Lodu – zgodził się Andre.
– I, jak wiadomo, parę lat temu udało mu się uciec z zakładu dla psychicznie chorych w Gaustad. Podobno miał wyjechać za granicę, ale kto wie, jak to było naprawdę.
– Pociągnął na wojnę. Łatwo to zrozumieć, skoro miał taki gwałtowny charakter. A ponieważ krajem, do którego wyjechał z Norwegii, były Niemcy, można przypuszczać, że walczył właśnie po stronie niemieckiej. To jednak tylko przypuszczenie, jak naprawdę było, nie wiemy.
– Ale czy myślisz, że on nie żyje? – zapytał Henning, który nie do końca wszystko pojął.
– Tak w każdym razie mówiły nasze miłe panie. Podobno zginął na froncie zachodnim.
– Jakkolwiek było, mamy nareszcie wyjaśnione koleje losu tego odgałęzienia rodu, któremu początek dała Emma Nordlade, prawda?
– Otóż to. Syn Emmy, Knut, miał syna imieniem Erling, który z kolei swemu synowi dał na imię Knut. Chłopiec ma teraz siedem lat, więc możemy przyjąć, że na tym kończy się potomstwo Emmy.
– Znakomicie – westchnął Henning. – Pozostaje tylko odszukać żonę Erlinga i jej małego synka, Knuta.
– Tak jest. Tylko że to nie będzie takie proste, skoro biedaczka starała się ukryć przed swoim szalonym mężem. Mogła nawet zmienić nazwisko.
– Powinniśmy się przede wszystkim dowiedzieć, jak się nazywała z domu i skąd pochodzi jej rodzina. Erlinga jednak możemy definitywnie skreślić z listy, prawda?
– Tak. On z pewnością zginął na wojnie. I muszę powiedzieć, że myślę o tym z ulgą. Nie sądzę, byśmy mogli się z nim zaprzyjaźnić.
– Zgadzam się z tobą. O, mój Boże, ileż to ludzi wybiera się do Lipowej Alei! A ja miałem nadzieję, że będziemy mogli powspominać naszą kochaną Malin w spokoju!
– Ty, dziadku, możesz oczywiście pójść do siebie. My już sobie sami poradzimy z gośćmi. Uff, jak ja będę strasznie tęsknił za Malin!
– Ja też – westchnął Henning. – Ja też!
Pół roku później, kiedy w Norwegii jesień zaczęła już złocić liście i gdy meble ogrodowe zaczynano uprzątać na zimę, do Vetlego Voldena przyszedł gość…
Wydarzyło się to pewnego wieczora. Rodzice Vetlego, Marit i Christoffer, pojechali do teatru do Christianii, a ponieważ chłopiec zachowywał się ostatnio w szkole niezbyt dobrze, za karę został w domu. Rodzice mieli zanocować w stolicy.
Z początku wydawało mu się to, oczywiście, bardzo zabawne. Być samemu w domu, jakież możliwości! Vetle, który miał teraz czternaście lat, kręcił się najpierw po willi, starając się znaleźć coś niezwykłego, czym mógłby się zająć. A może powinien zaprosić kolegów z dość rozhukanej paczki, do której należał? Nie. Przeczuwał, że mama i ojciec nie byliby specjalnie zadowoleni, gdyby po powrocie zastali połamane meble i bałagan w całym domu. Napalił w dużym kaflowym piecu, bo bardzo lubił patrzeć w ogień, można zresztą palić różne rzeczy. Zapomniał tylko, niestety, otworzyć ujście do komina i potem musiał przez kilka godzin wietrzyć. A to już było mniej zabawne.
Właściwie to cała ta samotność w pustym domu też wcale zabawna nie była.
Szczerze mówiąc Vetle nie miał aż tak złego charakteru, jak większość sąsiadów uważała. Miał po prostu zbyt wiele energii i to wszystko. Nigdy nie mógł usiedzieć na miejscu, wszędzie i zawsze szukał rozrywki, a kiedy jej nie znajdował, dawał ujście swojej szalonej radości życia w sposób nie zawsze najszczęśliwszy.
Należał do dzieci samotnych. Inni chłopcy z grupy nie mieli jego fantazji ani inteligencji. Często przeszkadzał mu ich brak wyrafinowania w zabawach, więc rozczarowany odchodził do domu lub zajmował się czymś w samotności. Zawsze pragnął mieć przyjaciela podobnego do siebie, który by go rozumiał.
Tacy jednak nie rodzą się na kamieniu.
Nagle Vetle się przestraszył. Na dworze zrobiło się całkiem ciemno! Dom zmienia się nie do poznania, kiedy jest się w nim samemu wieczorem. A teraz to już nawet zbliżała się noc.
Salon, taki przytulny i miły, gdy rodzice są w domu, dzisiaj straszył ciemnymi kątami, a za otwartymi drzwiami sąsiedniego pokoju zalegała smolista ciemność.
Chyba najlepiej byłoby pójść na górę i położyć się spać.
Ale schody także tonęły w mroku. Gdzieś w głębi domu trzasnęły jakieś drzwi.
Nigdy przedtem Vetle nie myślał o lęku przed ciemnością, zawsze w domu było wiele ludzi. Jeśli rodzice wyjeżdżali, przychodziła babcia Malin, a jeszcze dawniej również dziadek Per. Teraz już oboje odeszli z tego świata. I pies także padł, ku wielkiej rozpaczy Vetlego. Chłopiec siedział w domu sam, a za oknami czaiły się wszystkie duchy świata. A nawet jeszcze gorzej: te duchy czaiły się tutaj, w ciemnych pokojach!
W końcu nie musiał przecież chodzić na górę. Może spać w salonie, na kanapie.
Tylko że w salonie nie było żaluzji, jakieś cienie wpadały przez nie zasłonięte okno, kładły się chybotliwie na podłodze.
Zapragnął być w Lipowej Alei, ale za żadne pieniądze nie odważyłby się wyjść teraz z domu! A może by tam zadzwonić?
Nie, oni już pewnie dawno śpią.
Był sam w bezkresnym świecie ciemności.
– Vetle!
Poczuł, jak krew zastyga mu w żyłach. Głos, który go wołał, był głęboki, tak głęboki, że nie mógł należeć do człowieka, a dochodził z tego samego pokoju, w którym znajdował się Vetle. Brzmiał gdzieś za jego plecami.
Vetle nigdy jeszcze nie zemdlał, ale teraz doznał wrażenia, że wie, jakie to jest uczucie, kiedy się traci świadomość. Zdławił w gardle rozpaczliwy krzyk. Czy starczy mu odwagi, żeby się odwrócić?
Nigdy w życiu!
Co więc robić? Ukryć się gdzieś? To po prostu wstyd. Wciąż stał bez ruchu, serce waliło mu jak młotem, czuł pulsowanie pod skórą, zaschło mu w ustach, a oczy zrobiły się wielkie niczym spodki.
Wiatr poruszał topolami za oknem. Gałązki chrobotały o szyby.
Czas jakby się zatrzymał.
Po chwili znowu dał się słyszeć głos. Vetle drgnął gwałtownie.
– Nie bój się, Vetle z Ludzi Lodu! Słyszałeś przecież o swoich przodkach? O tych, którzy się wami opiekują i chronią was?
„Vetle z Ludzi Lodu”. Jak ładnie to brzmi! Dużo ładniej niż Vetle Volden, a nawet Vetle Volden z Ludzi Lodu.
I jakim językiem przemawia ten nieznajomy! Vetle rozumiał go, ale język zdawał się prawie całkiem obcy.
Próbował odpowiedzieć, lecz z gardła wydobył mu się tylko jakiś ochrypły syk. Odchrząknął więc i w końcu zdołał wykrztusić:
– Tak.
– Możesz spojrzeć bez obaw. Ja nie jestem groźny.
Vetle przełknął ślinę. Odetchnął głęboka i powoli się odwrócił. Musiał zebrać całą odwagę, by podnieść wzrok.
Ze strachu najpierw nic nie widział, potem jednak jakoś przemógł lęk.
Jakiś cień. Nie, to coś więcej niż cień. Wysoka postać w ciemnej pelerynie, z twarzą ukrytą pod kapturem.
– Słyszałeś o mnie, prawda? – zapytał przybysz.
Nareszcie Vetlemu udało się choć trochę zapanować nad swoim głosem, ale ręce wciąż mu drżały. Dygotał z chęci, żeby odwrócić się na pięcie i uciec na górę, a tam zatrzasnąć za sobą drzwi do swego pokoju.
Tylko że dla tego gościa drzwi ani zamki nie stanowiły pewnie żadnej przeszkody. Vetle nie uniknie rozmowy. Pozostawało więc robić dobrą minę do złej gry. Trzeba okazać trochę odwagi!
„Słyszałeś o mnie?”, pytał przybysz.
– Myślę, że tak – wymamrotał Vetle.
Odniósł wrażenie, że jego gość uśmiechnął się krzywo. Po czym znowu usłyszał dziwny głos tamtego:
– Będziemy potrzebować twojej pomocy, Vetle.
Chłopiec wstrzymał oddech.
– Mojej pomocy?
To brzmiało niewiarygodnie! A z drugiej strony, bardzo przyjemnie. Dodawało mu odwagi.