Andrzej Sapkowski
Droga, z której się nie wraca
Ptak o pstrokatych piórkach, siedzacy na ramieniu Visenny, zaskrzeczal, zatrzepotal skrzydelkami, z furkotem wzbil sie i poszybowal miedzy zarosla. Visenna wstrzymala konia, nasluchiwala chwile, potem ostroznie ruszyla wzdluz lesnej drózki.
Mezczyzna zdawal sie spac. Siedzial opierajac sie plecami o slup posrodku rozstaju. Z blizszej odleglosci Visenna zobaczyla, ze oczy ma otwarte. Juz wczesniej spostrzegla, ze jest ranny. Prowizoryczny opatrunek, pokrywajacy lewe ramie i biceps, przesiakniety byl krwia, która jeszcze nie zdazyla sczerniec.
- Witaj, mlodziencze - odezwal sie ranny, wypluwajac dlugie zdzblo trawy. - Dokad zmierzasz, jesli wolno spytac?
Visennie nie spodobal sie ten "mlodzieniec". Odrzucila kaptur z glowy.
- Spytac wolno - odpowiedziala - ale wypadaloby uzasadnic ciekawosc.
- Wybaczcie, pani - rzekl mezczyzna, mruzac oczy. - Nosicie meski strój. A co do ciekawosci, to jest ona uzasadniona, a jakze. To jest niezwykle rozdroze. Spotkala mnie tu interesujaca przygoda...
- Widze - przerwala Visenna, patrzac na nieruchomy, nienaturalnie skrecony ksztalt, na wpól zagrzebany w poszyciu nie dalej niz dziesiec kroków od slupa.
Mezczyzna podazyl za jej spojrzeniem. Potem ich oczy spotkaly sie. Visenna, udajac, ze odgarnia wlosy z czola, dotknela diademu ukrytego pod opaska z wezowej skóry.
- A tak - rzekl ranny spokojnie. - Tam lezy nieboszczyk. Bystre macie oczy. Pewnie uwazacie mnie za rozbójnika? Mam racje?
- Nie masz - powiedziala Visenna, nie odejmujac reki od diademu.
- A... - zajaknal sie mezczyzna. - Tak. No...
- Twoja rana krwawi.
- Wiekszosc ran ma taka dziwna wlasciwosc - usmiechnal sie ranny. Mial ladne zeby.
- Pod opatrunkiem zrobionym jedna reka bedzie krwawic dlugo.
- Czyzbyscie chcieli zaszczycic mnie swoja pomoca?
Visenna zeskoczyla z konia, drazac obcasem miekka ziemie.
- Nazywam sie Visenna - powiedziala. - Nie zwyklam robic nikomu zaszczytów. Poza tym nie cierpie, kiedy ktos zwraca sie do mnie w liczbie mnogiej. Zajme sie twoja rana. Mozesz wstac?
- Moge. A musze?
- Nie.
- Visenna - powiedzial mezczyzna, unoszac sie z lekka, by ulatwic jej odwiniecie plótna. - Ladne imie. Mówil ci juz ktos, Visenna, ze masz piekne wlosy? Ten kolor nazywa sie miedziany, prawda?
- Nie. Rudy.
- Aha. Jak skonczysz, ofiaruje ci bukiet z lubinu, o, tego, co rosnie w rowie. A w czasie operacji opowiem ci, ot tak, dla zabicia czasu, co mi sie przydarzylo. Nadszedlem, wystaw sobie, ta sama droga co i ty. Widze, stoi na rozstaju slup. O, wlasnie ten. Do slupa przymocowana deska. To boli.
- Wiekszosc ran ma taka dziwna wlasciwosc. - Visenna oderwala ostatnia warstwe plótna, nie starajac sie byc delikatna.
- Prawda, zapomnialem. O czym ja... Ach, tak. Podchodze, patrze, na desce napis. Strasznie koslawy, znalem kiedys lucznika, który potrafil ladniejsze litery wysikac na sniegu. Czytam... A to co ma byc, moja panno? Co to za kamyk? O, do licha. Tego sie nie spodziewalem.
Visenna powoli przesunela hematyt wzdluz rany. Krwawienie ustalo momentalnie. Zamknawszy oczy, uchwycila ramie mezczyzny oburacz, mocno dociskajac brzegi skaleczenia. Odjela rece - tkanka zrosla sie, pozostawiajac zgrubienie i szkarlatna prege.
Mezczyzna milczal, bacznie sie jej przypatrujac. Wreszcie podniósl ostroznie ramie, rozprostowal je, potarl szrame, pokrecil glowa. Naciagnal skrwawiony strzep koszuli i kubrak, wstal, podjal z ziemi pas z mieczem, kiesa i manierka, spinany klamra w ksztalcie smoczego lba.
- Tak, to sie nazywa miec szczescie - powiedzial, nie spuszczajac z Visenny oka. - Trafilem na uzdrowicielke w samym srodku puszczy, w widlach Iny i Jarugi, gdzie zwykle latwiej o wilkolaka albo, co gorsza, pijanego drwala. Jak bedzie z zaplata za leczenie? Chwilowo cierpie na brak gotówki. Wystarczy bukiet z lubinu?
Visenna zignorowala pytanie. Podeszla blizej do slupa, zadarla glowe - deska przybita byla na wysokosci wzroku mezczyzny.
- "Ty, który nadejdziesz od zachodu - przeczytala na glos. - W lewo pójdziesz, wrócisz. W prawo pójdziesz, wrócisz. Wprost pójdziesz, nie wrócisz". Bzdury.
- Dokladnie to samo pomyslalem - zgodzil sie mezczyzna, otrzepujac nogawki z igliwia. - Znam te okolice. Prosto, to jest na wschód, idzie sie ku przeleczy Klamat, na kupiecki trakt. Niby dlaczego nie mozna stamtad wrócic? Takie ladne dziewczeta spragnione zamazpójscia? Tania gorzalka? Wakujace stanowisko burmistrza?
- Nie trzymasz sie tematu, Korin.
Mezczyzna otworzyl usta, zdumiony do granic.
- Skad wiesz, ze nazywam sie Korin?
- Sam mi to mówiles przed chwila. Opowiadaj dalej.
- Tak? - Mezczyzna spojrzal na nia podejrzliwie. - Doprawdy? No, moze... Na czym skonczylem? Aha. Czytam wiec i dziwie sie, co za baran wymyslil ten napis. Naraz, slysze, ktos belkoce i mruczy za moimi plecami. Ogladam sie, babulenka, siwiutenka, zgarbiona, z kijaszkiem, a jakze. Pytam grzecznie, co jej jest. Ona mamroce: "Glodnam, cny rycerzyku, od switania na zab nie bylo co wziac". Zgaduje, ma babulenka jeszcze minimum jeden zab. Wzruszylem sie jak nie wiem co, biore wiec z sakwy chleba kasek i polowe wedzonego leszcza, którego dostalem od rybaków nad Jaruga, i daje starowince. Ta siada, mamle, chrzaka, wypluwa osci. Ja nadal ogladam ten dziwny drogowskaz. Naraz babcia odzywa sie: "Dobrys, rycerzyku, poratowales mnie, nagroda cie nie minie". Chcialem jej powiedziec, gdzie moze sobie wsadzic swoja nagrode, a babka mówi: "Zbliz sie, mam ci cos rzec do ucha, wazna tajemnice odkryc, jak wielu dobrych ludzi od nieszczescia wybawic, slawe zyskac i bogactwo".
Visenna westchnela, siadla obok rannego. Podobal jej sie, wysoki, jasnowlosy, z pociagla twarza i wydatnym podbródkiem. Nie smierdzial jak zwykle mezczyzni, których spotykala. Odpedzila natretna mysl, ze za dlugo wlóczy sie samotnie po lasach i goscincach. Korin ciagnal opowiesc:
- Ha, pomyslalem sobie - mówil - klasyczna okazja sie trafia. Jesli babka nie ma sklerozy, a ma wszystkie klepki, to moze i bedzie z tego zysk dla biednego wojaka. Schylam sie, nadstawiam ucha jak kto glupi. No i gdyby nie refleks, dostalbym prosto w grdyke. Odskoczylem, krew sika mi z ramienia jak z fontanny palacowej, a babka sunie z nozem, wyjac, parskajac i plujac. Ciagle jeszcze nie uwazalem, ze to powazna sprawa. Poszedlem w zwarcie, by pozbawic ja przewagi, i czuje, ze to zadna staruszka. Piersi twarde jak krzemienie...
Korin zerknal w strone Visenny, by sprawdzic, czy sie nie czerwieni. Visenna sluchala z grzecznym wyrazem zaciekawienia na twarzy.
- O czym to ja... Aha. Myslalem, zwale ja z nóg i rozbroje, ale gdzie tam. Silna jak rys. Czuje, za moment wysmyknie mi sie jej reka z nozem. Co bylo robic? Odepchnalem ja, cap za miecz... Nadziala sie sama.
Visenna siedziala milczac, z reka u czola, niby w zadumie poprawila wezowa opaske.
- Visenna? Mówie, jak bylo. Wiem, ze to kobieta i glupio mi, ale niech skonam, jesli to byla normalna kobieta. Natychmiast po tym, jak upadla, odmienila sie. Odmlodniala.
- Iluzja - rzekla Visenna w zamysleniu.
- Ze co?
- Nic - Visenna wstala, podeszla do zwlok lezacych w paprociach.
- Tylko popatrz. - Korin stanal obok. - Baba jak posag w palacowej fontannie. A byla zgarbiona i pomarszczona jak zad stuletniej krowy. Niech mnie...
- Korin - przerwala Visenna - nerwy masz mocne?
- He? A co maja do tego moje nerwy? Owszem, jesli cie to interesuje, nie narzekam.
Visenna zdjela opaske z czola. Klejnot w diademie rozjarzyl sie mlecznym blaskiem. Stanela nad zwlokami, wyciagnela rece, zamknela oczy. Korin przygladal sie jej z pólotwartymi ustami. Visenna pochylila glowe, szeptala cos, czego nie rozumial.