Выбрать главу

- Grealghane! - krzyknela nagle.

Paprocie zaszelescily gwaltownie. Korin odskoczyl dobywajac miecza, zamierajac w obronnej pozycji. Zwloki zatrzepotaly.

- Grealghane! Mów!

- Aaaaaaaa! - rozlegl sie z paproci narastajacy ochryply wrzask. Trup wygial sie w kablak, nieledwie lewitowal, dotykajac ziemi plecami i czubkiem glowy. Wrzask scichl, zaczal sie rwac, przechodzic w gardlowy belkot, urywane jeki i krzyki, stopniowo nabierajace kadencji, ale absolutnie niezrozumiale. Korin poczul na plecach zimna struzke potu, drazniaca jak pelznaca gasienica. Zaciskajac piesci, by powstrzymac mrowienie w przedramionach, cala sila woli walczyl z przemoznym pragnieniem ucieczki w glab lasu.

- Oggg... nnnn... nngammm - wybelkotal trup, drac ziemie paznokciami, bulgocac krwawymi bankami, pekajacymi na wargach. - Nam... eeeggg...

- Mów!

Z wyciagnietych dloni Visenny saczyl sie metnawy strumien swiatla, w którym wirowal i klebil sie kurz. Z paproci frunely w góre suche listki i zdzbla. Trup zachlysnal sie, zamlaskal i nagle przemówil. Zupelnie wyraznie.

- ...rozstajach szesc mil od Klucza w poludnie najdalej. Poo... Posylal. Kregu. Chlopaka. Spra... ggg... Aaazal. Kazal.

- Kto?! - krzyknela Visenna. - Kto kazal? Mów!

- Fffff... ggg... genal. Wszystkie pisma, listy, amulety. Pier... scienie.

- Mów!

- ...rzeleczy. Kosciej. Ge... nal. Zabrac listy. Per... gaminy. Przyjdzie z maaaaaaaaa! Eeeeeeeee! Nyyyyyyyyy!!!

Belkotliwy glos zawibrowal, rozplynal sie w przerazajacym wrzasku. Korin nie wytrzymal, rzucil miecz, zamknal oczy i przycisnal dlonie do uszu. Stal tak, dopóki nie poczul na ramieniu dotkniecia. Drgnal poteznie, calym cialem, jakby ktos zlapal go za genitalia.

- Juz po wszystkim - powiedziala Visenna, ocierajac pot z czola. - Pytalam, jakie masz nerwy.

- Co za dzien - wystekal Korin. Podniósl miecz, schowal go do pochwy, starajac sie nie patrzec w strone nieruchomego juz ciala.

- Visenna?

- Slucham?

- Chodzmy stad. Jak najdalej od tego miejsca.

II

Jechali we dwójke na koniu Visenny lesnym duktem, zarosnietym i wyboistym. Ona z przodu, w siodle, Korin na oklep, z tylu, obejmujac ja w talii. Visenna juz dawno przywykla bez skrepowania cieszyc sie drobnymi przyjemnosciami, sporadycznie ofiarowywanymi przez los, z zadowoleniem opierala wiec plecy o piers mezczyzny. Milczeli oboje.

- Visenna - Korin zdecydowal sie pierwszy, po blisko godzinie.

- Slucham.

- Nie jestes tylko uzdrowicielka. Jestes z Kregu?

- Tak.

- Sadzac po tym... pokazie, mistrzem?

- Tak.

Korin puscil jej talie i przytrzymal sie leku siodla. Visenna zmruzyla oczy z gniewu. Oczywiscie nie dostrzegl tego.

- Visenna?

- Slucham?

- Zrozumialas cos z tego, co ta... co to... mówilo?

- Niewiele.

Znowu milczeli. Pstrokaty ptak, przelatujacy nad nimi wsród listowia, zaskrzeczal glosno.

- Visenna?

- Korin, zrób mi przyjemnosc.

- He?

- Przestan gadac. Chce pomyslec.

Dukt sprowadzil ich prosto w dól, w wawóz, w koryto plytkiego strumienia, leniwie przemykajacego wsród glazów i czarnych pni w przenikliwym zapachu miety i pokrzywy. Kon slizgal sie na kamieniach pokrytych osadem gliny i mulu. Korin, by nie spasc, ponownie uchwycil talie Visenny. Odpedzil natretna mysl, ze za dlugo wlóczy sie samotnie po lasach i goscincach.

III

Osada byla typowa ulicówka, przytulona do zbocza góry, rozwleczona wzdluz traktu, slomiana, drewniana i brudna, przycupnieta wsród krzywych plotów. Gdy nadjechali, psy podniosly jazgot. Kon Visenny czlapal spokojnie srodkiem drogi, nie zwracajac uwagi na zajadle kundle wyciagajace spienione pyski ku jego pecinom.

Poczatkowo nie widzieli nikogo. Potem zza plotów, z drózek wiodacych na gumna, pojawili sie mieszkancy - podchodzili wolno, bosi i chmurni. Niesli widly, dragi, cepy. Którys schylil sie, podniósl kamien.

Visenna wstrzymala konia, uniosla reke. Korin spostrzegl, ze w dloni trzyma maly zloty nozyk w ksztalcie sierpa.

- Jestem uzdrowicielka - powiedziala wyraznie i dzwiecznie, choc wcale nieglosno.

Chlopi opuscili bron, zaszemrali, spojrzeli po sobie. Bylo ich coraz wiecej. Kilku blizszych zdjelo czapki.

- Jak zowie sie to siolo?

- Klucz - padlo z cizby po chwili ciszy.

- Kto starszy nad wami?

- Topin, wielmozna pani. O, tamta chalupa.

Nim ruszyli, przez szpaler rolników przecisnela sie kobieta z niemowleciem na reku.

- Pani... - jeknela, dotykajac niesmialo kolana Visenny. - Córka... Az gorzeje z goraczki...

Visenna zeskoczyla z kulbaki, dotknela glówki dziecka, zamknela oczy.

- Jutro bedzie zdrowa. Nie owijaj jej tak cieplo.

- Dzieki, wielmozna... Stokrotne...

Topin, starszy osady, byl juz na podwórku i wlasnie zastanawial sie, co poczac z widlami, które trzymal w pogotowiu. Wreszcie zgarnal nimi ze schodów kurze lajno.

- Wybaczcie - rzekl, odstawiajac widly pod sciane chalupy. - Pani. I wy, wielmozny. Czas niepewny taki... Do srodka prosze. Na poczestunek upraszam.

Weszli.

Topinowa kobieta, holujac uczepiona spódnicy dwójke slomianowlosych dziewuszek, podala jajecznice, chleb i zsiadle mleko, po czym znikla w komorze. Visenna, w odróznieniu od Korina, jadla malo, siedziala zasepiona i cicha. Topin przewracal oczami, drapal sie w rózne miejsca i gadal.

- Czas niepewny. Niepewny. Bieda nam, wielmozni. My owce na runo hodujem, na sprzedaz to runo, a nynie kupców nie ma, tedy wybijamy stada, runne owce bijem, by do garnka co wlozyc. Dawniej kupce po jaszme, po kamien zielony chodzili do Amellu, przez przelecz, tamój kopalnie sa. Tamój jaszme dobywaja. A jak kupce szli, to i runo brali, placili, rózne dobro ostawiali. Nie ma nynie kupców. Nawet soli nie ma, co ubijem, we trzy dni zjesc musim.

- Omijaja was karawany? Dlaczego? - Visenna w zamysleniu co jakis czas dotykala opaski na czole.

- A omijaja - burknal Topin. - Zamknieta droga do Amellu, na przeleczy rozsiadl sie przeklety kosciej, zywej duszy nie przepusci. To jak tam kupcom isc? Na smierc?

Korin zamarl z lyzka zawieszona w powietrzu.

- Kosciej? Co to jest kosciej?

- A bo to ja wiem? Kosciej, mówia, ludojad. Na przeleczy pono siedzi.

- I nie przepuszcza karawan?

Topin rozejrzal sie po izbie.

- Niektóre ino. Mówia, swoje. Swoje puszcza.

Visenna zmarszczyla czolo.

- Jak to... swoje?

- Ano swoje - zamruczal Topin i pobladl. - Ludziskom z Amellu jeszcze gorzej nizli nam. Nas choc bór nieco pozywi. A tamci na golej skale siedza i ino to maja, co im kosciejowi za jaszme sprzedadza. Okrutnie, po zbójecku pono za kazde dobro placic kaza, ale co tamtym z Amellu czynic? Przecie jaszmy jesc nie beda.

- Jacy "kosciejowi"? Ludzie?

- Ludzie i vrany, i insi. Zbiry to, pani. Oni do Amellu woza to, co nam pobiora, tam na jaszme i kamien zielony mieniaja. A nam sila biora. Po siolach, bywalo, grabili, gwalcili dziewki, a przeciwil sie kto, mordowali, z dymem puszczali ludzi. Zbiry. Kosciejowi.

- Ilu ich? - odezwal sie Korin.

- Kto by ich tam, panie wielmozny, liczyl. Bronia sie siola, kupy trzymaja. Co z tego, kiedy w nocy naleca, podpala. Lepiej juz nieraz dac, czego chca. Bo mówia...

Topin pobladl jeszcze bardziej, zadygotal caly.

- Co mówia, Topin?

- Mówia, ze kosciej, jesli go rozezlic, wylezie z przeleczy i pójdzie ku nam, ku dolinom.

Visenna wstala raptownie, twarz miala zmieniona. Korina przeszyl dreszcz.