- Topin - powiedziala czarodziejka. - Gdzie tu kuznia najblizsza? Kon mój podkowe zgubil na trakcie.
- Za osada dalej, pod lasem. Tamój kuznia jest i stajnia.
- Dobrze. Teraz idz, popytaj, gdzie kto chory lub ranny.
- Dzieki niech wam beda, dobrodziejko wielmozna.
- Visenna - odezwal sie Korin, gdy tylko za Topinem zamknely sie drzwi. Druidka odwrócila sie, spojrzala na niego.
- Twój kon ma wszystkie podkowy w porzadku.
Visenna milczala.
- Jaszma to oczywiscie jaspis, a zielony kamien to jadeit, z którego slyna kopalnie w Amell - ciagnal Korin. - A do Amell mozna dojsc tylko przez Klamat, przez przelecz. Droga, z której sie nie wraca. Co mówila nieboszczka na rozdrozu? Dlaczego chciala mnie zabic?
Visenna nie odpowiedziala.
- Nic nie mówisz? Nie szkodzi. I tak wszystko zaczyna sie pieknie wyjasniac. Babulenka z rozstaju czekala na kogos, kto zatrzyma sie przed glupim napisem, zakazujacym dalszego marszu na wschód. To byla pierwsza próba: czy przybysz umie czytac. Potem babka upewnia sie jeszcze: któz, jesli nie dobry samarytanin z Kregu Druidów, wspomoze w dzisiejszych czasach glodna staruszke? Kazdy inny, glowe daje, odebralby jej jeszcze i kijaszek. Chytra babcia bada dalej, zaczyna gaworzyc o biednych ludziach w nieszczesciu, potrzebujacych pomocy. Podrózny, zamiast poczestowac ja kopniakiem i plugawym slowem, jak uczynilby to zwykly, szary mieszkaniec tych okolic, slucha w napieciu. Tak, mysli babcia, to on. Druid idacy rozprawic sie z banda przesladujaca okolice. A ze ponad wszelka watpliwosc sama jest naslana przez owa bande, siega po nóz. Ha! Visenna! Czyz ja nie jestem nadprzecietnie inteligentny?
Visenna nie odpowiedziala. Stala z glowa odwrócona w strone okna. Widziala - pólprzezroczyste blony z rybich pecherzy nie stanowily przeszkody dla jej wzroku - pstrokatego ptaka siedzacego na wisniowym drzewku.
- Visenna?
- Slucham.
- Co to jest kosciej?
- Korin - rzekla Visenna ostro, odwracajac sie ku niemu. - Dlaczego sie mieszasz do nie swoich spraw?
- Posluchaj - Korin ani troche nie przejal sie jej tonem. - Jestem juz wmieszany w twoje, jak mówisz, sprawy. Tak wyszlo, ze chciano mnie zarznac zamiast ciebie.
- Przypadkowo.
- Myslalem, ze czarodzieje nie wierza w przypadki, tylko w magiczne przyciaganie, sploty wydarzen i rózne takie. Zauwaz, jedziemy na jednym koniu. Fakt i przenosnia zarazem. Krótko... Oferuje ci pomoc w misji, której celu sie domyslam. Odmowe potraktuje jako przejaw arogancji. Mówiono mi, ze wy, z Kregu, mocno lekcewazycie sobie zwyklych smiertelników.
- To klamstwo.
- Swietnie sie sklada - Korin wyszczerzyl zeby. - Nie tracmy zatem czasu. Jedzmy do kuzni.
Mikula solidniej uchwycil pret obcegami i obrócil go w zarze.
- Dmij, Czop! - rozkazal.
Czeladnik zawisl na dzwigni miecha. Jego pucolowata twarz blyszczala od potu. Pomimo szeroko otwartych drzwi w kuzni bylo nieznosnie goraco. Mikula przerzucil pret na kowadlo, kilkoma mocnymi uderzeniami mlota rozplaszczyl koniec.
Stelmach Radim, siedzacy na nie obrobionym pienku brzozowym, równiez sie pocil. Rozpial sukmane i wyciagnal koszule ze spodni.
- Dobrze wam gadac, Mikula - powiedzial. - Wam bijatyka nie nowina. Kazdy wie, zescie nie cale zycie w kuzni kuli. Ponoc dawniej lby tlukliscie, nie zelazo.
- To i cieszyc sie powinniscie, ze takiego macie w gromadzie - rzekl kowal. - Po raz wtóry mówie wam, ze nie bede wiecej tamtym w pas sie klanial. Ani robil na nich. Nie pójdziecie ze mna, zaczne sam albo z takimi, co krew, nie podpiwek, maja w zylach. W lasy zapadniem, bedziem ich po jednemu prac, jak którego nadybiem. Ilu ich? Trzydziestu? Moze i tego nie. A siól po tej stronie przeleczy ile? Chlopów mocnych? Dmij, Czop!
- Przecie dme!
- Razniej!
Mlot dzwonil o kowadlo rytmicznie, nieledwie melodyjnie. Czop dal w miech. Radim wysmarkal sie w palce, wytarl dlon o cholewe.
- Dobrze wam gadac - powtórzyl. - A ilu to z Klucza pójdzie?
Kowal opuscil mlot, milczal.
- Takem myslal - rzekl stelmach. - Nikt nie pójdzie.
- Klucz siolo male. Mieliscie wybadac w Porogu i w Kaczanie.
- Tak i badalem. Mówilem wam, jak jest. Bez wojaków z Mayeny ludzie nie rusza. Niektórzy gadaja tak: co nam tamci, vrany, bobolaki, tych na widly mozemy we trzy migi wziac, ale co czynic, gdy kosciej na nas pójdzie? W bór umykac. A chalupy, dobytek? Na plecy nie wezmiemy. A na koscieja nie nasza moc, to wiecie.
- Skad mam wiedziec?! Widzial go kto?! - krzyknal kowal. - Moze wcale nie ma nijakiego koscieja? Tylko strachu chca wam do rzyci nagonic, kmiotkom? Widzial go kto?
- Nie gadajcie, Mikula - Radim schylil glowe. - Sami wiecie, ze z kupcami w ochrone nie byle jakie zabijaki chodzily, obwieszone zelazem, istne rezuny. A wrócil który z przeleczy? Ani jeden. Nie, Mikula. Trzeba czekac, mówie wam. Da komes z Mayeny pomoc, wtedy inna sprawa bedzie.
Mikula odlozyl mlot, ponownie wlozyl pret w palenisko.
- Nie przyjdzie wojsko z Mayeny - powiedzial ponuro. - Pobili sie panowie miedzy soba. Mayena z Razwanem.
- O co?
- A bo to wyrozumiesz, o co i po co sie wielmozni bija?! Po mojemu, z nudów, kpy zaprzale! - wrzasnal kowal. - Widzieliscie go, komesa! Za co my jemu, gadowi, danine placim?
Wyrwal pret z zaru, az sypnely sie iskry, wywinal nim w powietrzu. Czop odskoczyl. Mikula chwycil mlot, walnal raz, drugi, trzeci.
- Jak komes chlopaka mojego wygnal, do Kregu tamtejszego go poslalem, pomocy prosic. Do druidów.
- Do czarowników? - spytal stelmach z niedowierzaniem. - Mikula?
- Do nich. Ale chlopak nie wrócil jeszcze.
Radim pokrecil glowa, wstal, podciagnal spodnie.
- Nie wiem, Mikula, nie wiem. Nie na moja to glowe. Ale i tak na to samo wychodzi. Czekac trzeba. Konczcie robote, wraz jada, trzeba mi...
Przed kuznia na podwórzu zarzal kon.
Kowal zamarl z mlotem wzniesionym nad kowadlem. Stelmach zaszczekal zebami, zbladl. Mikula spostrzegl, ze drza mu rece, wytarl je bezwiednie o skórzany fartuch. Nie pomoglo. Przelknal sline i ruszyl ku wyjsciu, w którym wyraznie rysowaly sie sylwetki jezdzców. Radim i Czop poszli za nim, bardzo blisko, z tylu. Wychodzac, kowal oparl pret o slup przy drzwiach.
Widzial szesciu, wszystkich konno, w przeszywanicach nabijanych zelaznymi plytkami, kolczugach, skórzanych helmach ze stalowymi nosalami, wchodzacymi prosta linia metalu pomiedzy ogromne rubinowoczerwone oczy zajmujace polowe twarzy. Siedzieli na koniach nieruchomo, jakby niedbale. Mikula, biegajac spojrzeniem od jednego do drugiego, widzial ich bron - krótkie dzidy o szerokim ostrzu. Miecze z dziwacznie wykuta garda. Berdysze. Zebate gizarmy.
Na wprost wejscia do kuzni stalo dwóch. Wysoki vran na siwku okrytym zielonym kropierzem, ze znakiem slonca na helmie. I drugi...
- Matenko - szepnal Czop za plecami kowala. I zachlipal.
Drugi jezdziec byl czlowiekiem. Mial na sobie ciemnozielony vranski plaszcz, ale spod dziobowatego helmu patrzyly na nich blade, niebieskie - nie czerwone - oczy. W oczach tych krylo sie tyle zimnego, obojetnego okrucienstwa, ze Mikule przeszyl potworny strach wdzierajacy sie zimnem do trzewi, mdlacy, splywajacy mrowieniem do posladków. Nadal bylo cicho. Kowal slyszal bzykanie much klebiacych sie nad kupa nawozu za plotem.
Czlowiek w helmie z dziobem przemówil pierwszy.
- Który z was jest kowalem?
Pytanie bylo bezsensowne, skórzany fartuch i postura Mikuli zdradzaly go na pierwszy rzut oka. Kowal milczal. Uchwycil okiem krótki gest, jaki bladooki wykonal do jednego z vranów. Vran przechylil sie w kulbace i machnal na odlew gizarma trzymana w polowie drzewca. Mikula skurczyl sie, odruchowo kryjac glowe w ramiona. Cios nie byl jednak przeznaczony dla niego. Brzeszczot ugodzil Czopa w szyje i wcial sie skosnie, gleboko, druzgocac obojczyk i kregi. Chlopiec runal plecami na sciane kuzni, zatoczyl sie na slup przy drzwiach i zwalil sie na ziemie w samym wejsciu.