Выбрать главу

Odsłuchał wiadomość na przyspieszonych obrotach. Drugą zostawił Chenney.

– Jestem w laboratorium. Wściekają się, że nie wezwaliśmy profesjonalnej ekipy, i gadają, że pewnie zmarnowaliśmy dowody. Mówiłem, żeby się nie czepiali. Cholera, ta sprawa mnie niepokoi. Aha, nie powiedziałem ci, jak się zakończyła poranna obserwacja. Tak jak kazałeś, obserwowałem Sheffielda w szpitalu, ale wyszedł, bo źle się poczuł. Potem zauważyłem Harpera, opuszczającego szpital w towarzystwie Jamiego O’Donnella… usiłowałem cię zawiadomić, ale nie włączyłeś pagera. Więc się zdecydowałem, trudno. Zadzwoń, jak będziesz miał czas.

Psiakrew. Mógłby się założyć o wszystko, że mały poszedł za Harperem i O’Donnellem, bo to było coś ciekawszego niż tkwienie przed domem chorego faceta. Chenney musi się wreszcie nauczyć, na czym polega „prawdziwa” praca. Nie chodzi o dreszcz emocji. Chodzi o rezultaty.

Zadzwonił na telefon komórkowy małego. Brak sygnału. Wobec tego zostawił wiadomość, że chce się z nim spotkać na strzelnicy o dziesiątej wieczorem. Zostało mu jeszcze trochę wolnego czasu.

Wypełnił zapotrzebowanie na akta sprawy Meagan Stokes z filii w Houston. Potem zadzwonił na policję w Houston, prosząc o kopię ich akt. Akta FBI skupiały się na aspekcie porwania. Akta policji zawierały wszystkie szczegóły, w tym także dowody. Chciał się przekonać, czy rzeczywiście znaleziono drewnianego konika Meagan i czy przez wszystkie te lata znajdował się pomiędzy innymi dowodami. To oczywiście nie wyjaśniało obecności niebieskiego strzępka, ale nie wyjawił tego Melanie i Brianowi. Musiał się nad tym jeszcze zastanowić.

Przeszedł do centrum badań i włączył komputer. Wielka machina rozgrzewała się przez ładne parę minut. Wykorzystał to praktycznie; oparł nogę na biurku i zrobił skłon, by rozciągnąć mięśnie pleców. W firmie byli specjalni agenci, zajmujący się wyszukiwaniem najróżniejszych szczegółów, ale David lubił wszystko robić samodzielnie. Dobrze mu się myślało podczas grzebania w aktach. A czasami najbardziej użytecznymi informacjami okazywały się nie te, których zaczął szukać, lecz na które trafił przypadkiem.

Rozpoczął od wiadomości o Melanie Stokes. Magiczną datą był wrzesień tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku. „Boston Globe” zamieścił mały artykulik o dziewczynce, prawdopodobnie dziewięcioletniej, która w tajemniczy sposób znalazła się w miejskim szpitalu. Została nafaszerowana morfiną, przez co wystąpiła u niej reakcja alergiczna. W dodatku nie zgłosił się po nią żaden opiekun.

W gazecie, z datą o tydzień późniejszą, znalazła się mała notka. Dziewczynka, nazywająca siebie Córeczką Tatusia, została przebadana i skierowana do domu dziecka. Jest w dobrym stanie, nic nie wskazuje na to, że była molestowana, ale cierpi na całkowitą amnezję. Czarno-białe zdjęcie obok tekstu ukazywało małą Melanie Stokes, pucołowatą, o rzadkich, prostych włosach. Zdecydowanie nie była najpiękniejszym dzieckiem na świecie, ale miała bardzo szczególny wyraz twarzy. Tęskny, pomyślał David.

Po paru miesiącach w „Boston Globe” pojawił się pierwszy duży artykuł: „Mała sierotka znajduje dom”. Gazeta opisała pierwsze dni „Córeczki Tatusia” w domu Harpera i Patricii Stokesów, którzy rozpoczęli formalne postępowanie adopcyjne. Reporter wspomniał, że Patricia nadała małej nowe imię.

„Dziewczynka spytała, dlaczego nie ma imienia, na co pani Stokes odparła, że oczywiście ma, tylko muszą je znaleźć. Wtedy dziecko poprosiło panią Stokes, żeby sama je nadała. W oczach pani Stokes pojawiły się łzy. – Może Melanie? – powiedziała. – Nie znam piękniejszego imienia, a ty jesteś najpiękniejszą dziewczynką na świecie.

Od tej chwili Córeczka Tatusia reaguje tylko na to imię, więc tak ją będziemy nazywać. Oczywiście teraz będzie chciała mieć także urodziny”.

Inna informatorka, która wolała zachować anonimowość, nie była zachwycona nowym imieniem. „Według mnie to trochę dziwne. Za bardzo przypomina Meagan. To nie może wyjść na zdrowie żadnemu z nich”.

David zgodził się z nieznajomą kobietą. Melanie dostała imię, Melanie dostała wspaniały dom, ale od tej pory żyła w cieniu pierwszej córki. Zamordowanej pierwszej córki.

Dość upiorne.

Teraz zaczął szukać doniesień na temat Russella Lee Holmesa. I znalazł, bardzo interesujące. Tak go zajęły, że o mało się nie spóźnił się na spotkanie z Chenneyem.

– Dlaczego spotykamy się na strzelnicy? – spytał Chenney parę minut po dziesiątej.

– Bo lepiej mi się myśli przy strzelaniu. – David otworzył drzwi i wprowadził go do pustego pomieszczenia.

– Aha. – Wydawało się, że Chenney zrozumiał. Zresztą może naprawdę tak było. W końcu sam był uzależniony od podnoszenia ciężarów.

David był członkiem klubu strzeleckiego niemal od urodzenia, najpierw dzięki ojcu, potem już z własnej woli. W dzieciństwie, jeśli nie grał w baseball, to siedział w salonie klubu i przysłuchiwał się rozmowom policjantów, którzy krytykowali stare prawo, pozwalające najpierw strzelać, a potem zadawać pytania. Zanim skończył szesnaście lat, znał się już na pracy policjanta prawie tak dobrze jak na baseballu. I strzelał jak stary wyga. W klubie stało parę nagród wywalczonych przez niego.

– Jasny gwint!! – wyrwało się Chenneyowi, gdy David otworzył futerał i zaczął wypakowywać sprzęt. – Mówili mi, że twój ojciec robi pistolety na zamówienie, ale do głowy mi nie przyszło… Mogę potrzymać?

David wzruszył ramionami i podał mu swoją berettę, jednocześnie grzebiąc w futerale w poszukiwaniu naboi. W powietrzu unosił się gryzący odór starego prochu i smaru.

– Cholera, masz radioaktywny celownik! W życiu czegoś takiego nie widziałem.

– Cały ojciec – mruknął David, nie wdając się w dalsze wyjaśnienia. Znalazł okulary ochronne. Jego beretta nadawała się do strzelaniny z całym oddziałem. David nieustannie powtarzał, że wcale tego nie potrzebuje, na co ojciec odpowiadał „jasne” i dalej robił swoje.

– Jezu, to fantastyczne! – Chenney obracał broń w dłoniach. – Spójrz tylko na rękojeść. Dwadzieścia linii na centymetr. Chyba musiał mieć szkło powiększające, czy co?

– Ojciec jest artystą.

– Dźwignia bezpiecznika po obu stronach! Celownik na miarę. Rany boskie! – Wymierzył i strzelił na sucho. – No, to rozumiem. – Niechętnie oddał Davidowi berettę i spojrzał na swojego glocka z wyrazem twarzy, jaki mają mężczyźni, kiedy w publicznej toalecie odkryją, że ich penis wcale nie jest taki duży.

Wkrótce się z tym pogodził. Obaj włożyli magazynki.

– A właśnie – odezwał się Chenney. – Twój brat grał w baseball, tak? David znieruchomiał, zanim włożył trzeci nabój.

– Mhm.

– Wiem, że jest teraz trenerem, ale chyba nie wyszedł z wprawy?

– Mhm.

– Super. Ja też gram. Z takimi różnymi, przeważnie same cienkie Bolki, urzędasy. Mówię ci, nasz miotacz jest do bani. Jeśli go nie zastąpimy, dostaniemy w kuper, że hej. Margie powiedziała, że twój brat był dobry. Grał w UMass, więc musiał być świetny. Tam mają wysoki poziom.

David bardzo starannie ulokował czwarty nabój.

– Wysoki.

– Chcemy go mieć w drużynie! – zawołał Chenney. – Właśnie jego nam potrzeba! Specjalisty, żeby rozruszał tych grubych gliniarzy, co od dawna nie wstawali zza biurka. Pogadasz z nim?

– Specjalista…

– No, najlepszy miotacz w okolicy.

– Jasne. Pogadam ze specjalistą.

David załadował magazynek, dwa razy przełknął ślinę i spojrzał w idealnie precyzyjny celownik.