– Sam materiał jest stary, ale nie krew. Wiesz, dałbym głowę, że te plamy miały najwyżej osiem godzin.
– Co? To bez sensu.
David odwrócił się ku niemu; w ostrym jarzeniowym świetle jego rysy wydawały się jeszcze bardziej napięte.
– Lubisz gry?
– Jasne. Baseball, koszykówkę, piłkę nożną…
– Nie, gry strategiczne. Brydż, szachy, takie sprawy.
– Nie. – Mały spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Co tu ma do rzeczy brydż?
David odwrócił się do tarczy.
– To jest gra, Chenney. Ten anonimowy rozmówca wplątał nas w nią w jakimś sobie tylko wiadomym celu. Tak samo jak Larry’ego Diggera. Jesteśmy dla niego jak figury szachowe, które przestawia, jak mu się spodoba. Tu wiadomość, tam ołtarzyk, gdzie indziej rozmowa telefoniczna…
– Ale po co?
– Tego jeszcze nie wiem. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że dwadzieścia pięć lat temu wydarzyło się coś, o czym nie wiemy. Coś, w co była wplątana pewna grupa ludzi. Coś, co zostało ukryte. Ale ten anonimowy facet ma dość milczenia, z jakiegoś powodu się wkurzył. Chce, żeby wszyscy dostali to, na co zasługują. I jest gotowy na wiele, żeby do tego doprowadzić.
Chenney zadumał się nad tym.
– Czyli wariat?
– Tego nie wiem.
– Ten ołtarzyk to robota wariata.
– Może. Ale po co wariat miałby dzwonić do nas? Czego jakiś świr chciałby od FBI?
– Posady – mruknął Chenney z cieniem uśmiechu. Po chwili spoważniał. – Tak, mnie też się nie podoba ten telefon do FBI. Świrusy chcą zemsty, nie sprawiedliwości. Myślisz, że powiedział prawdę? Że Harper Stokes popełnia oszustwa i wraz z żoną świadomie zaadoptował dziecko seryjnego mordercy?
– Nie wiem.
– No to co mamy robić?
David włożył słuchawki i okulary.
– Jutro z samego rana wyciągniemy akta Williama Sheffielda. Interesuje nas zwłaszcza to, co robił w Teksasie. Podobnie jak Ann Margaret i Jamie O’Donnell. Chcę znać wszystkie ich powiązania ze Stokesami. I muszę wiedzieć, w jaki sposób poznali Meagan Stokes i czy dwadzieścia pięć lat temu byli przesłuchiwani przez policję. Chcę być poinformowany o ich sprawach finansowych od tej chwili wstecz aż do czasów Adama i Ewy. Ty bierzesz przyjaciół, ja rodzinę. Wywrócimy ich na lewą stronę i może coś znajdziemy. Od tego trzeba zacząć. – David wreszcie się uśmiechnął, ponuro i gorzko. – Nienawidzę takich gier.
Uniósł pistolet. Przyjął postawę, namierzył tarczę, znajdującą się o dwadzieścia pięć metrów od niego. Ręka lekko mu drżała; dziewięciomilimetrowa beretta była cięższa od dwudziestkidwójki, dzięki której zdobył godność eksperta w czasach, gdy wszystko, czego dotknął, zmieniało się w złoto. W czasach, gdy nie było takiej rzeczy, jakiej nie mógłby zrobić.
Znowu pomyślał o Melanie Stokes. O tym, jak dotknęła jego dłoni.
Pomyślał o Chenneyu. „Margie powiedziała, że twój brat był dobry”.
Pomyślał o bólu w plecach, narastającym powoli i nieubłaganie. Pomyślał o chorobie, na którą nie ma lekarstwa.
Wystrzelił trzy razy, szybko i płynnie. Chenney sprowadził tarcze. Pojedyncza dziura w samym środku była niemal idealnie okrągła.
– Jasna cholera – powiedział Chenney z nabożnym podziwem.
David tylko się odwrócił i zaczął zbierać puste łuski.
10
Jedenasta wieczorem. Kiedy David Riggs zbierał łuski, Melanie błąkała się po dwupiętrowym domu, szukając czegoś, co przywróciłoby jej spokój ducha. Otworzyła wszystkie okna na drugim piętrze i włączyła wentylator, by usunąć lepki zapach gardenii. Sprzątnęła swój pokój, powiesiła ubrania, podlała kwiatki, pozamykała wszystkie szuflady. Wzięła prysznic, nadstawiając pod deszcz kropel napięte mięśnie karku.
Kiedy wyszła z łazienki, była gotowa uwierzyć, że to popołudnie było wytworem jej wyobraźni. Ołtarzyk tylko jej się przyśnił. Wizje były tylko przywidzeniami.
To jej dom, a ona jest ukochaną córką Patricii i Harpera Stokesów. Nic nie zdoła jej skrzywdzić.
Nigdy nie była skłonna do łez. Nie płakała, gdy rozpadł się jej związek z Williamem. Łzy ją krępowały, sprawiały, że czuła się słaba, a nie chciała się tak czuć. Była silna i dzielna; sama kierowała swoim życiem.
Ale tego wieczoru zaczęła rozpaczliwie płakać. Łzy rozpuściły wreszcie bolesny, twardy węzeł w żołądku i rozładowały ból w piersi. Oczyściły jej umysł i dały zdolność myślenia. Po raz pierwszy tego dnia zaczęła się zastanawiać.
Przekonała się, że jednak jest przerażona i wstrząśnięta. Nie bała się ołtarzyka ani osoby, która jest zdolna do takich podłych czynów. Bała się konsekwencji. A jeśli naprawdę była córką Russella Lee Holmesa? Skoro ojciec wyrzekł się rodzonego syna tylko z powodu jego seksualnych preferencji, to co, na miłość boską, zrobi adoptowanej córce, która okaże się dzieckiem mordercy?
Przekonała się też, że nie jest wcale taka silna i szlachetna. Nie osłaniała rodziców przed Larrym Diggerem po to, by ich chronić. Robiła to, by chronić siebie. Nie zamierzała zrobić nic, co by ją oddaliło od rodziny… bo nawet teraz, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, panicznie bała się porzucenia.
Wreszcie powlokła się na dół, do sterylnej kuchni pełnej nierdzewnego metalu, gdzie zaparzyła sobie rumianek. Dodała do niego łyżeczkę miodu, trochę cytryny i poszła do jadalni. Stary zegar w korytarzu wydał pojedynczy, melodyjny dźwięk, sygnalizujący połowę godziny.
Wpół do dwunastej. Matka już dawno powinna wrócić. Ojciec także. David miał rację. Jej rodzina chwiała się w posadach. Ojciec prawie nie bywał w domu, matka piła, a brat unikał ich wszystkich. Kogo chciała nabrać? Stokesowie mieli poważne kłopoty.
Doszła do wniosku, że ma to gdzieś i poszła do gabinetu ojca. Książki nadal tam były. Należało je skatalogować. Powinna to była zrobić już dawno. Zaczynała się lenić. Trzeba wziąć się w karby.
Wyjęła kartkę papieru i zabrała się do roboty. Jedna książka załatwiona, zostało jeszcze ze sto. Wstała, poszła do drzwi wejściowych i sprawdziła alarm. Był włączony.
Wróciła do gabinetu, opisała jeszcze pięć książek i udała się sprawdzić okna. Wiedziała, że system alarmowy włączyłby się, gdyby przekroczyła jakieś strefy, ale i tak musiała dokonać tej inspekcji. Dopiero potem uznała, że może wrócić do gabinetu.
Wypiła rumianek i nabrała rozpędu. Tytuł, autor, wydawca, data wydania. Numer katalogowy i dalej. Praca była ważna, a ona umiała pracować.
Larry Digger. Dlaczego pojawił się akurat teraz? Czego naprawdę od niej chciał? Tematu na wielki artykuł czy szybkiej forsy?
Ten ołtarz. Czyim jest dziełem? Jaką przekazuje wiadomość? Że nie jest Meagan Stokes? Że nie może jej zastąpić rodzicom? Wiedziała to od samego początku, bez żadnych ołtarzy.
David Reese. Kelner, były policjant. Fascynujące ręce. Zauważyła je już wcześniej. Długie, mocne palce. Szerokie, stwardniałe dłonie. Ręce godne zaufania. Ale na twarzy nigdy nie pojawia się uśmiech.
– Co ty wyprawiasz? – szepnęła do siebie w ciszy pustego domu. – Do czego dążysz?
Tego nie wiedziała. Kiedy po raz pierwszy poczuła zapach gardenii i przed oczami wybuchły jej wizje, wydawały się tak prawdziwe, tak autentyczne, że coś w niej szepnęło: tak, jestem dzieckiem Russella Lee Holmesa. Ale później doszła do wniosku, że łatwiej jest ukryć się za wątpliwościami. Może istnieje inne wyjaśnienie. Może była zbyt podatna na rewelacje Larry’ego Diggera.
Ale ten ołtarz w jej pokoju, konik Meagan, zakrwawiony strzęp starego materiału, czterdzieści cztery pachnące świeczki, ułożone w imię zmarłego dziecka…