Uśmiechnęła się do siebie. Wstała energicznie i zrobiła duży krok ku drzwiom. I nagle cały świat zawirował i zniknął jej sprzed oczu.
Czarna czeluść, powykręcane kształty. Dziwna świadomość deja vu. Błagalny głosik małej dziewczynki.
Ja chcę do domu. Puść mnie już do domu…
Melanie zamrugała. Znów była we własnym zagraconym pokoju, zachodzące wiosenne słońce wpadało przez wielkie okna, pod stopami czuła pewne oparcie drewnianej podłogi, liczącej sobie sto dziesięć lat. Zdała sobie sprawę, że obiema rękami trzyma się za brzuch, a na czoło wystąpił jej rzęsisty pot. Niemal natychmiast rozejrzała się wokół, zawstydzona.
Na piętrze nie było nikogo. Nikt nie zauważył. Nikt niczego nie podejrzewał.
Pospiesznie zeszła na dół, skąd dochodził już gwar i pobrzękiwanie kieliszków szampana.
Cztery ataki w ciągu trzech tygodni. Zawsze ta czarna czeluść. Zawsze ten sam głos dziewczynki.
To stres, pomyślała i przyspieszyła kroku. Nerwica.
Na pewno nie wspomnienia. Po tylu latach?
Boeing 747 wylądował zbyt gwałtownie, miotany wstrząsami. Larry Digger od samego rana był w paskudnym humorze, a to lądowanie wcale mu go nie poprawiło.
Nienawidził samolotów. Nie ufał im, nie ufał pilotom ani komputerom, które miały zastępować ludzi. „Nie ufać nikomu” – to było jego ulubione motto. A drugie, równie ulubione, brzmiało: „Ludzie są głupi”.
„Dajcie mi drinka” można by pewnie uznać za trzecie. Ale wtedy nie przyszło mu do głowy.
Czas nie obszedł się z nim łaskawie. Szczupłe, wysportowane ciało sflaczało równie żałośnie, jak obiecująca dziennikarska kariera. Z czasem jego usta przybrały na stałe zacięty wyraz, a policzki obwisły i napuchły. Wyglądał, jakby miał o dziesięć lat więcej niż w rzeczywistości. A czuł się starszy o drugie tyle.
Na pewno czuł się tak od trzech tygodni, odkąd odbył tamtą rozmowę. W ciągu paru dni zamienił sprzęt stereo na najlepszy magnetofon, sprzedał samochód i kupił bilet na samolot oraz czeki podróżne.
To było to. Po dwudziestu pięciu latach poszukiwań święty Graal znalazł się w Bostonie. Teraz albo wóz, albo przewóz.
Złapał taksówkę. Przez tydzień szukał adresu, który zaciskał w dłoni. Teraz wręczył karteczkę zmęczonemu kierowcy, bardziej przejmującemu się transmisją rozgrywek Red Sox niż innymi samochodami na jezdni.
Digger podróżował bez bagażu. Czysta bielizna, parę białych koszul, magnetofon i egzemplarz własnej książki, wydanej piętnaście lat temu. Zaczął ją pisać tuż po egzekucji Russella Lee Holmesa, kiedy noc w noc budził się, czując oblepiający go smród palonego ciała. Tamtej nocy inni skazańcy dostali niespodziewany prezent od losu. Rozsadzone ciało Russella Lee posłużyło jako najlepszy argument dla liberałów, walczących o zniesienie kary śmierci. Stan Teksas musiał w pośpiechu zrezygnować ze starego dobrego krzesełka i kara śmierci zniknęła aż do roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego, kiedy to wprowadzono wstrzykiwanie trucizny.
Ale Digger na tym nie zyskał. Wydawało mu się, że historia Russella Lee będzie wielkim przebojem, jego przepustką do wielkiego świata, szansą na wyrwanie się z Zadupia Dolnego. Tymczasem ciągle siedział w Huntsville. Opisywał wycofanie krzesła elektrycznego, potem debaty wokół metody egzekucji. Wreszcie kazali mu napisać o zastrzykach śmierci i ani się obejrzał, a znowu wysłano go, by obserwował umierających skazańców.
Od tej pory musiał się napić przed snem. Szklaneczkę. Potem dwie lub trzy. I był już na najprostszej drodze do piekła, kiedy – o cudzie! – zadzwonił telefon.
Druga rano, trzeci maja. Dokładnie przed trzema tygodniami. Doskonale to pamiętał. Gmerał niezdarnie po stoliku w poszukiwaniu telefonu. Od tego jazgotu cały się spocił. Przycisnął do ucha zimną słuchawkę. W ciemnościach rozległ się anonimowy głos:
– Nie powinieneś się poddawać. Miałeś rację… mówię o Russellu Lee Holmesie. Rzeczywiście miał żonę i dziecko. Chcesz wiedzieć więcej?
Oczywiście, że chciał. Nawet kiedy do niego dotarło, że powinien się poddać, kiedy zrozumiał, że to opętanie za wiele go kosztuje, nie potrafił powiedzieć „nie”. Jego rozmówca też o tym wiedział. Roześmiał się – dziwny, ironiczny śmiech, zniekształcony jakimś aparatem. Potem przerwał połączenie.
Dwa dni później odezwał się znowu i tym razem podał więcej faktów. I nazwisko: Idaho Johnson.
– To pseudonim. Ulubiony pseudonim Russella Lee Holmesa. Idź za nim, to się przekonasz.
Digger znalazł świadectwo ślubu z takim nazwiskiem. Potem metrykę urodzenia dziecka, zarejestrowanego jako Baby Doe Johnson. Nie zaznaczono jego płci ani szpitala, w jakim się urodziło, za to podano nazwisko akuszerki. Digger znalazł ją przez Związek Akuszerek i okazało się, że trafił na żyłę złota.
Tak, pamiętała Idaho Johnsona. Tak, ten ze zdjęcia jest do niego podobny. Odrobina wahania. Taaak, wie, że tak naprawdę nazywał się Russell Lee Holmes. Wtedy oczywiście tego nie wiedziała, dodała sucho. Ale kiedy policjanci aresztowali Russella Lee i we wszystkich gazetach było jego zdjęcie, wszystkiego się domyśliła, a jakże. Potem zacisnęła usta. Nie zamierzała powiedzieć ani słowa więcej. Baby Doe Johnson to Baby Doe Johnson. Nie pogwałci prawa do prywatności tego dziecka tylko przez to, co zrobił jego ojciec.
Digger usiłował sam odnaleźć dziecko i matkę, ale utknął w ślepym zaułku. Nazwisko kobiety na akcie ślubu także wydawało się fałszywe. Nie znalazł numeru ubezpieczenia ani prawa jazdy, w urzędzie skarbowym nie mieli dokumentów na nikogo o takim nazwisku. Przekopywał się przez stare papiery. Szukał fotografii, aktów własności i jakiegokolwiek cholernego śladu. Angela Johnson i Baby Doe znikli. Rozwiali się jak mgła.
Więc wrócił do akuszerki.
Padł na kolana. Prosił, groził i płakał. Proponował jej pieniądze, których nie miał, i sławę, której nie poznał. A zdołał z niej wycisnąć tylko jedną żałosną opowieść, drobny incydent, który wydarzył się tuż po aresztowaniu Russella Lee. Prawdopodobnie był bez znaczenia.
Ale Larry’emu Diggerowi wydał się najważniejszy na świecie. Ledwie usłyszał tę opowiastkę, wpadł na to, co mogło się stać z dzieckiem. A była to historia, jakiej nie wymyśliłby żaden wypruty z pomysłów, przegrany, zapijaczony reporter.
Ale dlaczego wyciągać to po dwudziestu latach?
Sam także zadał to pytanie – o trzeciej nad ranem, w rozmowie przez telefon. Ciągle pamiętał ten dziwny, piskliwy głos.
– Bo dostaniesz to, na co zasługujesz, Larry. Zawsze dostajemy to, na co zasługujemy.
Taksówka zwolniła, zatrzymała się przy krawężniku. Digger rozejrzał się niespokojnie.
Znajdował się w centrum Bostonu, o krok od Ritza. Wszędzie drogie sklepy i limuzyny. Więc to tutaj mieszkają teraz Stokesowie? Bogacze ciągle się bogacą.
Cholera, ależ go tym wpieniali.
Wcisnął dziesięć dolców w dłoń taksówkarza i wygrzebał się z samochodu.
Niebo było bez jednej chmurki. Parę razy pociągnął nosem i wytarł dłoń o pomięte spodnie. Nie ma wątpliwości, powietrze pachniało kwiatami. Ani śladu spalin. Bogacze pewnie by tego nie znieśli. Za jego plecami rozciągał się wielki park, pełen wiśniowych drzew, tulipanów i, naturalnie, łódek w kształcie łabędzi. Pokręcił głową.
Odwrócił się i spojrzał na rząd budynków. Trzypiętrowe, wąskie, zbudowane z kamienia. Stare i wspaniałe. Blisko siebie, a jednak robiące wrażenie, jakby stały każdy oddzielnie. Zbudowała je elita sto lat temu, kiedy jeszcze się liczyło, czyi przodkowie przybyli na „Mayflower”. A zresztą może to nadal było ważne.