Выбрать главу

– Zobaczyłem zapalone światło. Co tu robicie? – Pocałował żonę w policzek, przytulił córkę. – Czujesz się lepiej?

– O wiele – odparła, ale i tak sprawdził jej czoło i tętno. Po migrenach zawsze traktował ją jak pacjentkę.

– Lepiej – oznajmił. – Ale na razie musisz na siebie uważać. Masz, to ci pomoże. Chciałem wam dać rano, ale skoro dwie moje ulubione panie jeszcze nie śpią…

Wyjął rękę zza pleców i zaprezentował im niewielki bukiet i pudełko czekoladek. Cztery słoneczniki o fioletowo-brązowych płatkach. Wspaniałe kwiaty, sprzedawane tylko w jednej modnej kwiaciarni na Newbury Street. Podał je Patricii, która oblała się rumieńcem i spojrzała na męża prawie nieśmiało.

Ojciec najwyraźniej stara się nadrobić błędy, pomyślała Melanie z zadowoleniem. Nieźle mu idzie. Jej przypadło małe pudełko szampańskich trufli. Teuscher. Dwa razy w tygodniu sprowadzane prosto ze Szwajcarii. Przyjęła ten dar pokoju i od razu się poczęstowała.

Ojciec udał, że chce jej znowu sprawdzić tętno, i podkradł czekoladkę. Musiała się roześmiać. Impulsywnie chwyciła go w objęcia, a on, o dziwo, odwzajemnił ten uścisk.

– Powinnaś już iść do siebie – powiedział po chwili lekko ochrypłym głosem. – Musisz wypocząć.

– Skończymy jutro – dodała matka lekko. – Pomogę ci wieczorem i razem uwiniemy się szybciej niż sądzisz.

Melanie była zmęczona, ale zaraz przypomniała sobie o swoim pokoju. Pokoju z ołtarzem. Podczas gdy wszyscy spali, do jej pokoju wtargnęły duchy.

Spojrzała tęsknie na książki.

Ojciec wkroczył do akcji. Wziął ją pod rękę i zaprowadził razem z matką na piętro.

Wieczorne rytuały potoczyły się własnym torem. Ojciec nastawił alarm na drugim piętrze. Matka pocałowała ją w policzek. Ojciec ją uścisnął. Melanie życzyła im dobrej nocy. Ojciec powiedział, żeby spała spokojnie. Melanie poinformowała, że o dziesiątej ma spotkanie. Ojciec oznajmił, że o jedenastej ma operację, matka – że o jedenastej jest umówiona w szpitalu pediatrycznym, gdzie ma czytać książki małym pacjentom. Początek nowego tygodnia w domostwie Stokesów.

Rodzice zniknęli w swojej sypialni. Melanie usłyszała jeszcze, jak ojciec pyta matkę, czy dzień minął jej dobrze. Patricia nie wspomniała nic o punkcie zwrotnym. Odparła tylko: „Tak, dobrze. A tobie?” „Też dobrze”. Pewnie kładli się teraz w osobnych łóżkach, wymieniali jeszcze jakieś grzeczności i zasypiali.

Melanie pomyślała o Davidzie Reese. Jak by to było, gdyby postanowił spać tylko po swojej stronie łóżka? Nie, to nie taki człowiek. Wydał się jej milczący, lecz pełen żywych emocji. Seks z nim byłby gorący i gwałtowny. Niewiele słów przed i po, ale pomiędzy…!

Coś drgnęło w jej brzuchu. Westchnęła. Żądza. Głód. Czysta seksualna frustracja.

Jestem samotna, pomyślała i uśmiechnęła się krzywo. Po co dłużej udawać, że moje życie jest idealnie szczęśliwe?

Weszła na drugie piętro. Zajrzała do pustej sypialni Briana. Dziś nie siedział w niej żaden włamywacz. Dopiero potem niechętnie poszła do łóżka.

Śniły się jej normalne koszmary. Była na pierwszym roku studiów, zdawała egzaminy końcowe i w ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że zapomniała się przygotować. Nie rozumiała pytań. O Boże, nie potrafiła nawet napisać własnego nazwiska.

Potem znalazła się w szybie windy i spadała na dół.

I nagle była w domu dziecka, gdzie czekała niecierpliwie, aż Stokesowie ją zabiorą. Ale tym razem minęli ją bez słowa. Tym razem wybrali inną dziewczynkę o pięknych złotych lokach, i to z nią wyszli z sali.

„Nie! Nie! – krzyknęła przez sen. – Jesteście moją rodziną! Moją rodziną!”

W ostatniej chwili czternastoletni Brian odwrócił się i spojrzał na nią.

„Naprawdę myślisz, że nie można cię zastąpić? Spytaj Meagan, jak to jest”.

Dom dziecka zniknął. Biegła przez czarne tunele, zupełnie zagubiona, wzywając kogoś, kto ją obserwowałby wymienił jej imię. Nie mogła znieść tego, że nie zna własnego imienia. A czerń ciągnęła się przed nią, za nią, wszędzie…

Nagle znalazła się w ciepłych objęciach. Silne ramiona, niski głos.

„Ciii, maleńka, już dobrze, już dobrze. Jestem przy tobie. Zawsze będę przy tobie. Nawet kiedy zapomnisz…”

Poruszyła się. Wyszeptała przez sen imię.

Jeszcze nigdy nie była tak blisko prawdy.

11

Poniedziałkowy poranek. Patricia przyglądała się mężowi, pogrążonemu w lekturze „Boston Globe”. Doskonale wiedziała, w jakiej kolejności czyta gazetę: zaczyna od stron biznesowych, na których sprawdza akcje. W dobre dni uśmiecha się pod nosem, a w złe marszczy brwi, ale nigdy nic nie mówi, bo finansami zajmuje się sam. Potem przechodzi do stron towarzyskich, najpierw szukając wzmianek o sobie i szpitalu, potem czytając po kolei każdy artykuł. Po wieściach z Bostonu przechodził do wiadomości z kraju i ze świata, powoli rozszerzając krąg zainteresowań na sprawy niezwiązane bezpośrednio z nim samym.

Niegdyś powiedział jej, że trzeba być oczytanym, żeby móc prowadzić w pracy inteligentną rozmowę. Nigdy nie wyszedł poza to stwierdzenie, ale Patricia umiała czytać między wierszami. Harper pochodził z rodziny robotniczej. Jego rodzice nie dyskutowali na temat wieści ze świata, nie chodzili na przyjęcia, nie bratali się z politykami. Ich największym marzeniem było znalezienie dobrej pracy, żeby mieć później przyzwoitą emeryturę i móc spokojnie chodzić na ryby.

A Harper miał większe ambicje. Od zawsze ubierał się jak należy, dbał o dłonie i robił wszystko, żeby wyglądać bardziej arystokratycznie od prawdziwych arystokratów. I choć był studentem i z trudem wiązał koniec z końcem, nikt nie kwestionował jego pochodzenia.

Patricia uważała, że dbałość Harpera o pozory była ważna także dla niej, wychowanej w teksańskiej rodzinie potentatów naftowych. Przy nim nikt nie mógł jej zarzucić, że popełniła mezalians albo że Harper nie utrzymuje odpowiedniego poziomu. Miłość i pieniądze były dla niego nierozłączną całością.

A ona to szanowała. I podziwiała. Harper przedstawiał sobą typ człowieka, który dobrze znała: konserwatywny, twardogłowy, silny. Być może to dlatego tak bardzo go kochała. Choćby wyprawiał nie wiadomo co, ona wiedziała, czego się spodziewać. Jego wady były wadami jej ojca, jego zalety także. Tak samo okazywali miłość. Mąż nigdy jej nie zaskakiwał, a ona to doceniała.

Kiedyś, w dzieciństwie, wydawało się jej, że małżeństwo to róże, kolacje przy świecach i wieczny romans. Że mąż będzie zawsze urzekający i namiętny, a ona zawsze będzie śliczną szesnastolatką. Życie potoczy się samo, a ona nigdy nie poczuje się samotna ani przestraszona.

Oczywiście okazało się, że jest inaczej. Czasem, podczas złych dni, kiedy samo otwarcie oczu i wstanie z łóżka wydawało się zbyt wielkim wysiłkiem, dziwiła się, dlaczego jeszcze jest z Harperem. Jaka kobieta żyłaby z mężczyzną, który najpierw obsesyjnie o nią zabiegał, a teraz od lat jej nie dotykał? Jaka żona zostałaby z mężem, gdyby patrzył na nią tak, jak Harper tego dnia, gdy zidentyfikowano ciało Meagan – jakby była najobrzydliwszym stworzeniem na ziemi, jakby popełniła zbrodnię jeszcze gorszą niż zabicie małej dziewczynki?

W dobre dni zdawała sobie sprawę, że o to właśnie chodzi w małżeństwie – o przetrwanie. Przeżyli mimo wymagań zawodu Harpera, choć jego współpracownicy niemal bez wyjątku byli dawno po rozwodzie. Ich przyjaciele zdążyli już zawrzeć drugi związek, kiedy oni podjęli decyzję, by adoptować małą dziewczynkę. Wychowali dzieci. Posłali je do szkoły. Zadbaliby dobrze się im wiodło na drodze, którą sobie wybrały.

Ich małżeństwo nie było już idyllą. Przypominało raczej koleżeństwo, czego dzieci nie mogły zrozumieć – ale mieli też wspólne wspomnienia. Tak dobrze znali się nawzajem. Razem się zmieniali. Dawno zaakceptowali swoje wady i słabostki.